poniedziałek, 31 grudnia 2018

Podsumowanie 2018 roku

Kilometraże
Sportowo był to pracowity rok. W szczególności pływacko udało się zrobić, podobnie jak w zeszłym roku, prawie 670km i to jest chyba maksimum Króliczych możliwości. Progres techniczny raczej niewielki, ale też nie było siły, by weryfikować czasy na zimowych zawodach. Biegowo kolejny rok małego, acz konsekwentnego zwiększania kilometrażu i z wyjątkiem ostatniego osłabienia, być może jest też pewien postęp jakościowy. Resztę godzin treningowych dokręcił Królik na trenażerze. Wyszło więc średnio ponad 44 minuty pływania, 32 minuty biegu, 21 minut kręcenia dziennie. Trenażer stał rozstawiony cały rok praktycznie i zastąpił całkiem zarzucony rower szosowy w plenerze. Rower transportowy to raptem 2/3 objętości poprzednich lat. Z powodu wyjazdów, tygodnia choroby, no i niestety też wejście w dysponowanie autkiem przez dwa ostatnie miesiące roku, obcięły się kilometry na rowerze. Z drugiej strony jednak autko umożliwiło szybkie poranne wypady na morsowanie i do lasu. 

Roczne porównania dziennych średnich

Ciało
Przez cały rok było 19 dni bez treningów, w tym cały tydzień w maju totalnego zaziębienia. Królik wdrożył też plan negacji choroby, dzięki czemu zeżarł mniej więcej 1/10 leków, którą wtłaczali w niego lekarze w poprzednich latach. No i nie dał się nawet na jedną noc zamknąć w szpitalu! Trochę pod koniec roku główka Królikowi przestała działać i rzuciło się to dość mocno na ciało, ale uznaje to Królik za przejściowe.

Wyjazdy
Wyjazdy utrzymują Króliczą głowę w stanie równowagi. Nawet krótkie, nawet służbowe, wszelkie oddalenie się od warszawskich paranoi dobrze Królikowi robi. Były więc cztery obozy pływackie, jeden wyjazd na narty, cztery inne stricte sportowe wyjazdy i trzynaście wyjazdów służbowych łączonych oczywiście z zawodami, zwiedzaniem, pływaniem, bieganiem. Jakoś starczyło, żeby przeżyć.

Rozliczenia 52 tygodni 2018 roku

Zawody
W 2018 roku Królik standardowo wystartował w Półmaratonie Warszawskim (totalna porażka), w triathlonie IM 5150 (umiarkowany brak sukcesu), na Jeziorku Czerniakowskim (standard), no i cudnych zawodach Swim the Island w Ligurii. Ale przede wszystkim to był ważny czas odkrycia pływobiegów. Były dwie próby solo w Szwecji, a potem debiut w Wiórach i w serii Ötillö w Cannes w najlepszej wombatowej parze. Pomysł dopiero się rozkręca. W każdym razie wydaje się, że w najbliższym czasie wombatom będą Królicze treningi i wyjazdy podporządkowane.

czwartek, 27 grudnia 2018

Byle do nowego roku

Ćwiczenia oddechowe. Zawsze był w tym Królik najgorszy. Nie umie pływać pod wodą, powietrza brakuje już po pięciu metrach. Pływanie na bezdechu raptem do linki falstartowej. Kolejne powtórzenia coraz bliżej, choć reszta grupy z każdą pięćdziesiątką się rozkręca, dopływa do ściany, zawraca. A Królika rozrywa brak powietrza i strach, że się udusi. Ostatnio, gdy Królik słaby, pływa jakby spał. Zapewne na niskim tętnie, ledwo używając mięśni, tak raczej dryfuje po powierzchni wody. Trening wigilijny, już prawie pięć kilometrów w ramionach. Królik w trybie zombie. Ćwiczenia na bezdechu na koniec. I pierwszy raz w życiu, w sumie trochę niechcący, przepłynął Królik pięćdziesiątkę na jednym oddechu. Pierwszy, jakże kontrowersyjny, powód do ucieszenia się z treningu od ponad miesiąca. 


Smog, błoto, auta, niesprzątane chodniki, badziewie, wakacyjna polska brzydota

Bieg bożonarodzeniowy. Ostatnio bieganie w formie powłóczenia nogami. Podbiegi raczej wyglądały jak zdobywanie szczytów powyżej granicy śmierci - wszystko w zwolnionym tempie. A tu Królik sam z siebie dobiegłszy do górki wybrał stromszą wersję, sam z siebie z każdym podbiegiem nie tylko chciał, ale faktycznie przyspieszał. Trasa z podbiegami wyszła szybciej niż krótsze i płaskie odcinki przez ostatnie tygodnie.

Wydarzenia zmiatające Królika z powierzchni racjonalności, siłą rzeczy oddalają się w czasie. Królik chętnie poddałby się szaleństwu, zwolnił się z odpowiedzialności, pogrążył w tym wszystkim. Zostałby w łóżku, w płaczu, w niemocy. Ale gdzieś pod spodem jest zawsze jakaś "buchalterska" część Królika, która martwi się o dzienniczek treningowy, liczy stracone kilometry, minuty. Tak bardzo chciał Królik odpuścić obóz noworoczny w tym roku. Żeby nie drażnić swojej steranej główki obecnością innych ludzi pełnych energii, radości i zapału; zostać w domu, żeby móc spać całymi dniami, żeby nie musieć pływać po trzy i pół godziny dziennie, nie musieć się nigdzie ruszać, podejmować jakiegokolwiek wysiłku. To właśnie chyba byłoby za łatwe: zamknąć ten cały życiowy kram, zrezygnować z tej męczarni. Tylko że Królik nie lubił nigdy, jak było za łatwo, lubił zawsze się pomęczyć, pomaltretować, pokatować swoje ciało i głowę.

Polska wakacyjna brzydota polukrowana jakimś różowym hałasującym paskudztwem

Więc znów góry, popularna miejscowość narciarska zasnuta smogiem z tysiąca kopcących kominów, wszędzie rozciapany mokry śnieg, ośrodek z ponurą stołówką, gdzie wegańska jest na ogół tylko herbata, sól i serwetki na stole, chleb jest paskudny; pokoje przygnębiające, basen ciasny, prysznice źle działają. Gdy materia stawia opór zmęczonemu do granic możliwości ciału, każda taka drobnostka wkurza ponad miarę. Więc Królik przełączony na tryb byle przetrwać do końca wyjazdu, do nowego roku.

niedziela, 16 grudnia 2018

Powłóczenie

Tak miło się planuje różne rzeczy. Treningi, zawody, wombaty. Ogólnie przyszłość. A potem życie daje po głowie i ktoś tam z tych marzeń ma niezłą polewkę. 

Jeszcze w takich przypadkach oprócz głowy wysiada Królikowi reszta ciała. Więc w trybie zombie funkcjonuje Królik. Bieganie polega na powłóczeniu nogami pod domem, byle się nie potknąć; w czasie pływania ramiona jak z gąbki, Królik zamyka oczy i prawie jakby zasypiał; nawet na trenażerze serce nie chce wejść choćby w porządny pierwszy zakres. Pierwszy raz od lat nie wystartował Królik w basenowych mistrzostwach Warszawy, choć jeszcze miesiąc temu nadzieja poprawy rekordu na 400m jakoś tam była realna.

Mrożenie Króliczego ciała o świcie w takich okolicznościach przyrody
Tego ogólnego zgonu nie da się pewnie zwalczyć bez zgody Króliczej głowy, a ta na razie odmawia; tylko pogrąża się dalej ciągnąc za sobą resztę. Z drugiej strony to powłóczenie nogami i zasypianie w basenie pozwala chyba nie przejąć głowie całkowitego władztwa nad ciałem i kompletne pogrążenie się. Na razie planowanie ograniczyło się do „byle do jutra”, choć gdzieś tam na horyzoncie majaczą poważniejsze zmiany, na razie raczej przerażają niż cieszą.

niedziela, 18 listopada 2018

Czas nakarmić wombaty

Coś się niedawno ważnego stało w Króliczym życiu. Wreszcie ma Królik jeden jasny (i nie do końca może realny) cel sportowy: nakarmić wombaty!

Jeszcze nie morsowanie, ale już chłodzenie
 
Biegowe poranki

Nie ma dnia, żeby Królik nie myślał o kolejnych zawodach, kwalifikacjach, punktach, wyjazdach, sprzęcie, lejącym się pocie, pociętych dłoniach, siniakach, obtarciach, które nadejdą już na wiosnę. A wszystko po to, żeby zadowolić te prześliczne torbacze.

1, 2, 3, 3, 2, 1 minutówki max

Podbiegi

3x1km w tempie ponadprogowym

Takie tam 12x400m na małym basenie

Są więc biegi takie i owakie. Pływanie, byle długo i najlepiej w łapkach. Ćwiczenia. No i mrożenie ciała. Wszystko jeszcze za mało i jeszcze niezbyt mądrze. Ale będzie lepiej. Wombaty czekają!

niedziela, 4 listopada 2018

Koniec złotej jesieni

Się Królik wybrał na długi weekend na krótki wyjazd pływowy. Fajnie było i urodziły się nowe uwagi do poprawiania Króliczego kraula. Jak zwykle sporo tego jest i jak zwykle obiecuje sobie Królik, że będzie nad tym wszystkim solidnie pracować. Pocieszającą uwagę otrzymał też od mistrza, że nie warto Króliczych nóg uruchamiać, skoro i tak Królik nastawia się na długie dystanse (i to w butach), a tak naprawdę dlatego, że mnóstwo jest do poprawy w górnej części ciała. 

Jesienne kwiatki w polu

Pływał Królik wolno, ale za to w szybkiej grupie. Nie wyszło tego pływania tak obłędnie dużo: niecałe 23km w trzy i pół dnia. Mały basen, więc i czasy wydają się niezłe. Na przykład z takiego zadania 9x200 swobodnie popłyniętego w tempie 3:01. Albo 6x100 ze skokiem w tempie 1:22 (to już było na granicy umierania). 

Akwen pływowej kaźni jesiennej

Chyba pierwszy taki wyjazd, kiedy nie było dodatkowego biegania, ćwiczeń na sali, wyjść w teren. Za to się w końcu porządnie wyspał Królik, co w domu jakoś nie wychodziło. A na steraną główkę Króliczą to dobry lek.

środa, 24 października 2018

Ötillö Swimrun World Series Cannes 2018

Jak tu opisać to wszystko, co nie bardzo się da opisać? Za dużo się działo. Za szybko. Zbyt to było zaskakujące. Zbyt światowe. Nawet się Królik nie miał czasu tym wszystkim denerwować. Dopiero sobie to w głowie układa.

Okoliczności

Było prawie sześć i pół godziny małych porażek i małych zwycięstw. Porażki były na przykład takie: (1) zakładanie pianki przez trzy minuty po pierwszym bieganiu, (2) wywalenie się do wody przy pierwszym wyjściu, (2) zgubienie punktu nawigacji na przedostatnim odcinku pływowym, (4) wpłynięcie na płyciznę nad jakimiś rurami, nad którymi załamywały się fale, aż się Królikowi rzygać od tego zachciało, (5) pociągnięcie za niewłaściwy koniec gumki od okularków, przez co latało wciąż Królikowi coś koło oka. Do nielicznych, acz miłych, sukcesów zaliczyć należy: (1) parę udanych transferów ląd – woda, z przygotowaniem wszystkiego w biegu i płynnym wskoczeniem do wody, (2) niezgubienie flaczki mimo biegania, a niekiedy i pływania w rozpiętej piance, (3) kojarzenie wyuczonej trasy, mimo nieznajomości terenu, (4) nieporzyganie się od żelu, tabletek cukrowych, pomarańczy i ziemniaka popitych solidnymi haustami słonej wody.                                               

Start krótkiego dystansu dzień wcześniej

Nie spełnił się najgorszy scenariusz, czyli to, czego Królik obawiał się najbardziej, mianowicie że zawiedzie swoją partnerkę, że wymięknie gdzieś po drodze, że coś sobie zrobi, że krew zacznie uciekać, albo (jeszcze gorzej) ulotni się wola ścigania się.

W zasadzie to nawet poszło za dobrze, jak na pierwszy raz. Zabrakło 11 minut do czwartego miejsca i kwalifikacji na mistrzostwa świata. To dopiero byłoby niesprawiedliwe, gdyby się udało. Ale Królik nic nie wiedział i nic nie widział podczas wyścigu. I to w sumie było najlepsze. Fajnie było zacząć na samym końcu i wyprzedzać, wyprzedzać, wyprzedzać (w sumie 44 drużyny, z czego pewnie połowę w wodzie). Mimo że po jakichś czterech godzinach już pewne znużenie się zaczynało wkradać w Królicze ciało, to właśnie dopiero Królika zmotywowało do rozkręcenia się na podejściu absurdalnie stromą trasą kolejki linowej, na zbiegu strumieniem i kanałem kanalizacyjnym do plaży naturystów, na ostatnich kilku krótkich odcinkach przed metą. Było trudno. Jeszcze nigdy nie było tak trudno. A jednocześnie wie Królik, że tak naprawdę to była krótka i łatwa, miejska, lajtowa trasa w cieplarnianych warunkach; że prawdziwe wyzwania dopiero czekają.

Rywalki
Umordował się Królik, pokaleczył, poobcierał, meduza poparzyła Króliczą nogę. Ale udało się nawadniać i odżywiać przez tych kilka godzin. Udało się nie umrzeć z przegrzania i nie zrobić sobie krzywdy. Udało się wykręcić naprawdę przyzwoity czas. Udało się mieć straszną frajdę z tego wszystkiego. I to wszystko dzięki najlepszej partnerce, która nie tylko biega, pływa, ogarnia trasę, sprzęt, żywienie, ale jeszcze znosi Królicze humory i narzekania.

wtorek, 9 października 2018

Swim the Island 2018

Długo wyczekiwane i planowane zawody. Strachy i wyobrażenia przed tym długim dystansem w morzu były przeróżne. Ostatecznie Królik kilometraż zrobił w lipcu w Warszawie, na początku sierpnia po obozie pływowym był pewnie szczyt formy, a potem już było tylko coraz gorzej. We wrześniu Królik pływał tyle co nic. Powrót na basen nie był lekki, a tu już trzeba było jechać nad morze.

Taka wyspa

W Warszawie powiało już przymrozkami rannymi, a w Ligurii lato, morze obłędnie ciepłe i czyste. Tylko że Królikowi lało się z nosa i chrobotało już w oskrzelach, czuł się fatalnie. Mimo to przez dwa dni przed zawodami zajmował się bieganiem, płukaniem zatok w słonej wodzie i udawaniem, że zaziębienie nie podpsuło też krwi.

Taka woda

Pierwszego dnia zawodów pogoda deszczowa się zrobiła, jednak przydały się długie spodnie, kurtki i czapki, którymi Królik wypchał torbę. Start na 800m zrobił jednak Królik sautè, czyli bez pianki. To była taka tam zabawa, głównie przedsmak czekającej w niedzielę pralki i łykania słonej wody na trasie.

Kilkaset osób w wodzie, tysiąc na plaży

Obstawa ratownicza

Łączony wyścig na 1800m i 6000m miał być wyzwaniem rzuconym Króliczym ambicjom wytrzymałościowym. Królika głównie pochłaniała nie stricte sportowa strona tych startów, ale logistyka pływania w piance i w słonej wodzie. Poranne 1800m było takim rozpływaniem się w krótkiej piance, testem pływania z balonem na tyłku i wypływania spośród walących na oślep ciał. Trochę po tym Królika przymuliło i już w zasadzie nie miał wielkiej ochoty iść na te sześć kilosów znów do morza. Ale nie było wyjścia.

Trasa 6000m

Tym razem gotował się Królik w długiej piance, był przygotowany na umieranie z pragnienia i nieodzowne obtarcia szyi. Miał Królik zacząć spokojnie, ale w pralce i emocjach po prostu się nie dało. Miał Królik zwolnić, jak się trochę rozrzedzi, ale też już jakoś głupio było odpoczywać. Fantastycznie pływało się wśród skał, na fali, z widokami na wyspę nad wodą i na ryby pod wodą. Szkoda tylko, że Królicze okularki zaparowały prawie całkowicie, ledwo co tam się jak przez mgłę przebijało do Króliczych siatkówek ocznych. Fale raz niosły, raz znosiły, ktoś miział Królika po stopach, potem znów Królik kogoś miział, ratownicy na paddleboardach spychali na właściwy tor. Pierwsza, dłuższa pętla minęła zaskakująco szybko. Już więc Królik wiedział, że nic się nie stanie, nie umrze z pragnienia, nie porzyga się z choroby morskiej, nie zemdleje z wysiłku. 

Trasa prowadziła między tymi skałkami

Owszem, lekko nie było. Na języku kłuły jakby igiełki soli, pianka tarła za każdym razem po rozoranej skórze na szyi, a plecy bolały od zbyt wysokiej pozycji w wodzie. Ale poza tym było całkiem miło. Nogami Królik w piance nie pracuje wcale, więc nawet się zasapał i już było po wszystkim. Nawet udało się złapać równowagę i wyjść na dwóch kończynach na plażę do mety.

Wschód

Po tym wyścigu pierwszy raz zrobiło się Królikowi zimno; szczęki z jakiegoś powodu bolały okrutnie, gdy Królik wgryzł się w postartowe ciastko; skóra na szyi oczywiście w strzępach, ale poza tym było zupełnie w porządku. What’s the big deal? W sumie trochę ponad dwie godziny w wodzie, pewnie jakieś osiem kilometrów pływania. Doprawdy nic szczególnego. Na tę niewielką grupę, która zdecydowała się na podwójny wyścig Królik zajął daleką pozycję gdzieś w dwóch trzecich stawki, w ogóle nie ma się czym chwalić, czasy marne. Ale było naprawdę cudnie. Woda wspaniała, widoki, pogoda, organizacja, wszystko udało się przednio. Zadowolony Królik z takiej kilkudniowej dobitki letnich wakacji. Choć chyba jeszcze jedna imprezka na riwierze się szykuje. 

sobota, 29 września 2018

Biała woda w Balatonie

Biała woda w Balatonie, czyli wszystkie akweny Króliczych wrześniowych służbówek

Zalew na Pisi Gągolinie w Żyrardowie

Solina przed burzą

Arturówek w Lesie Łagiewnickim w Łodzi

Kryspinów

Wrzesień był naprawdę ciężki. Dziewiętnaście dni poza domem i wobec tego poza rutyną treningową. W sumie był Królik na pięciu różnych wyjazdach służbowych, podczas których też było nieco przemieszczania się wszelkimi środkami komunikacji. Mnóstwo auta, pociągów, samolotów, chodzenia pieszo. Ogrom pracy i zwiedzania. Mało snu. Mało roweru. Za to więcej biegania, no i trochę pływania. Bo wszędzie starał się Królik znaleźć jakieś miejsce, gdzie można się pomoczyć.

Dunaj. Tu akurat Królik nie wskoczył

No i tak po kolei. Na Podkarpaciu kolejny basen w Rzeszowie rozpoznany (Karpik - słabizna), poza tym żwirownia tamże, no i wreszcie Solina (okolice zapory paskudnie skomercjalizowane, ale woda super). Potem Kryspinów pod Krakowem (super), no i standardowo basen AGH. Dalej Arturówek w Łodzi (źle tam jest), następnie zalew w Żyrardowie (od biedy). Dalej narodowy basen imienia Alfréda Hajósa na Margit-sziget w Budapeszcie i wreszcie Balaton (noo, w końcu jakiś większy, acz płytki akwen). Tylko dlaczego Królikowi nikt nie powiedział, że tam jest biała woda? Pogoda była cudna, powietrze od 13 do 18 stopni, woda prawie 20.

Prostacko spolszczona myśl poety: w zdrowym ciele zdrowy duch

Balaton z rana

Balaton popołudniem

To pływanie przypominało jednak raczej moczenie, a tu trzeba nowy sezon prawdziwych treningów zacząć, no i jeszcze ostatnie w tym roku zawody wygrać. Już za tydzień.

Balaton w deszczu

Balaton z fauną

Balaton romantycznie

środa, 29 sierpnia 2018

Wióry 2018

Trzeci pływobieg w tym roku. Tym razem zgodnie ze sztuką, czyli w parze. Nie mógł Królik lepszej partnerki sobie wymarzyć. Przede wszystkim świetnej biegowo i pływowo, ambitnej, inteligentnej (to okrutnie ważne) i z poczuciem humoru (jeszcze ważniejsze). Były przygotowania, ustalenie tysiąca drobiazgów, no i taki jakiś lajcik na starcie czuł Królik, jak nigdy. Jakby na nią zrzucił część odpowiedzialności za przebieg i przepływ tych zawodów.

W przedstartowych odgrażaniach się żartobliwie padały jakieś słowa o rywalizacji, walce, pudłach, medalach. To tylko takie żarty, powtarzał sobie Królik. Byle dotrzeć do mety. Żarciki i lajciki skończyły się już na pierwszych metrach biegu. Zbieg asfaltem, jakieś obłędne tempo, wyprzedzanie. Skończył się zbieg, skończył się asfalt, a tu dalej szybko, serce Królikowi spod kamizelki wypadało, ale na szczęście można już było pakować się do wody. Tu Królik przejmował dowodzenie, czyli napędzanie łapami i nawigowanie oczami. Nie ma przyjemniejszego uczucia niż, gdy wyprzedza się konkurencję w wodzie, gdy jakieś powolne ciała nawigują bez sensu w bok, partnerka popycha łapkami Królicze buty, zielona woda wlewa się do ust, już mułowate dno zacmokuje buty i można wyskakiwać na brzeg, zwijać pływowe zabawki i zapruwać do przodu myśląc tylko o tym, żeby hol nie napiął się na tyle, by nie szarpnąć siebie lub przodowniczki. 


Królik był przerażony lipcowym wypadem na Wióry, gdy było gorąco, brudno i pełno polskiej nadwodnej pożalsiębożeturystyki (klik). Tym razem chłodno, pochmurno, więcej wody. Trasa fantastyczna, oznaczona idealnie, trudna, ale bez niebezpiecznych momentów. Trochę chaszczy kłujących, trochę chaszczy zapadających się w wodę, trochę błota, parę wąwozów do strawersowania. No to leciał Królik na tym powrozie wypatrując tylko kolejnych odcinków pływowych. Zrobiło się luźno po rozdzieleniu się krótszego i dłuższego dystansu na osobne tory. Na drugim punkcie odżywczym wbił Królik zęby w pomarańczę, co niemal dorównało największym życiowym uniesieniom. No i musiało się zdarzyć nieuniknione. Brzemienna w skutkach informacja od wolontariuszy: czwarte miejsce, dwie minuty straty. Ledwo minęła połowa trasy, a tu trzeba było przyspieszyć. Po prostu tak musiało być. Żadnego gadania, żadnego ustalania. Lecimy. Królik zastępczo gadał tylko ze sobą: czwarte miejsce jest super, fantastyczne, całkowicie satysfakcjonujące. Czwarte miejsce to porażka, musi być trzecie, choćby to miał być Królika ostatni… ostatni… ostatni w ogóle cokolwiek.

Pływanie. Wyprzedzamy. Wyłazimy z wody. Na bieganiu tamci są szybsi. Doganiamy. Oni przyspieszają. Tracimy ich w ogóle z oczu. Czwarte miejsce jest super. Szybciej. Ostatnie długie pływanie. Są. Widać nawet jeszcze tych z drugiego miejsca. Tylko trzecie miejsce. Ramiona odpadają. Partnerka traci cierpliwość, wali Królika łapami po butach, wypływa obok. Tamci płyną wolniej, a najważniejsze, że nie płyną prosto do celu. Musi być trzecie miejsce. Wygrzebujemy się w błotnisty wąwóz przed nimi. Do góry. Ledwo można biec. Trzeba biec. Czwarte miejsce to porażka. W dół. Szybciej. Znów w górę. Nie no, czwarte miejsce też może być, jak nas przegonią na ostatnich metrach. Królik na wszelki wypadek nie ogląda się za siebie. Droga. Taka asfaltowa zwykła droga. Szybciej. Tylko trzecie miejsce się liczy. Zbieg betonowymi płytami. Skok z pomostu. Byle się we własny hol nie zaplątać. Ostatnie pięćdziesiąt metrów pływania. Już Królik nie czuł ramion. Wyjątkowo nieudolne wygramolenie się na wysoki brzeg. Ostatnie metry do mety. Trzecie miejsce.


Wstęga na mecie. Błysk fleszy. Ciekawskie obiektywy. Rozentuzjazmowane twarze kibiców. Tysiące dłoni. Mokre buty. Woda z papierowego kubeczka. Wszystko mokre. Zimno. Kawałek arbuza. Pić, pić, pić. Zimno, zimno, zimno. Po nieprzespanej nocy, po lataniu cztery i pół godziny po chaszczach i taplaniu się w bajorze, trochę Królikowi zajęło zrozumienie wagi tego wydarzenia. No krótko mówiąc jest totalnie nieważne. Ale było naprawdę bardzo fajnie.

Dziesięć wysp, z których można nie wrócić

Miał Królik iść pieszo przez polski Bałtyk, ale to się nie udało. Musiał coś wymyślić naprędce, żeby jeszcze w jakimś morskim środowisku spędzić kawałek wakacji. Wielkiego wyboru nie było. Trzeba było jechać tam, gdzie woda, wiatr, chłodno, pusto, no i gdzie stracić zdrowie można na jakichś dziwacznych zawodach. W sumie po poprzednim lataniu po lasach i jeziorkach w lipcu, Królik nie spodziewał się aż takiego fantastycznego hardcore’u. Ale tym razem były warunki skalno-morskie, do tego pogoda zrobiła się idealna, pochmurno, zimno i do tego mocny wiatr w twarz, który skutecznie rozhuśtał morze.

Kamienie i morze

Pierwszy raz skaleczył się Królik już na pierwszym z piętnastu wygramoleń się z morza, a potem właściwie za każdym razem coś sobie uszkadzał. Bieganie po skałach było ku zdumieniu Królika najprostszą częścią tego wyścigu. Choć jeszcze poprzedniego dnia wydawało się to Królikowi zupełnie niemożliwe, skakał w dół, biegł w górę i w ogóle do przodu całkiem sprawnie. 

Kamienie i morze

Kamienie i morze

Zejścia do wody to była inna inszość. Nie wiedząc, co jest pod spodem spienionej fali, trudno było skakać. Fala wywalała z powrotem na kamień, bojka uciekała spomiędzy nóg, buty i tyłek przekręcało w kierunku płynięcia. Samo pływanie na falach nie było złe, choć nie było widać absolutnie nic, w szczególności punktu przeznaczenia, a słona woda wlewała się, a potem cofała do gardła kwaśnym wyrzygiem. Na śliski kamień po drugiej stronie nie dawało ani wślizgnąć się brzuchem metodą na fokę, ani złapać niczego (chyba że ostrych skorupiaków przecinających skórę na dłoni). 

Kamienie i morze

Kamienie i morze

Królik zgubił bojkę, która w sumie bardziej przeszkadzała niż pomagała z powodu tych przegramoleń: obślizgły kamień – spienione morze – kolejny obślizgły kamień. No i tak nawet zgodnie z planem na pływaniu parę osób Królik wyprzedził. Z powodu stanu morza ostatni odcinek pływacki zlikwidowano i po trzech godzinach w trasie miał jeszcze Królik siłę wyprzedzić dwóch osobników na odcinku biegowym i zakończyć wyścig fantastycznie nieudolnym i niezgrabnym skokiem do portu. 

Kamienie i morze

Kamienie i morze. O, trochę trawy!

Ósme miejsce w kategorii solo wśród kosmicznie poruszających się w tych warunkach miejscowych wyspiarzy bardzo Królika uradowało. Drugi swimrun wyzwolił w Króliku przeróżne przemyślenia o własnym sportowym przeznaczeniu; niezwykłe pomysły co do technologicznych innowacji w tym sporcie, który bardzo, bardzo zależy od okoliczności przyrody, no i pozostawił Królika z poparzonym od meduzy ramieniem, jednym okropnym obtarciem od pianki i tysiącem zadrapań i siniaków na kolanach i dłoniach.





A tak w ogóle to jeteborjski norra skärgård jest bardzo fajnym miejscem. Parę kamieni na morzu, pusto, nieliczni miejscowi na totalnym luzie. Królik popływał, pobiegał, pogapił się na morze. Zmarzł (!) pierwszy raz od trzech miesięcy. I nawet popracował trochę. 10 island swimrun zorganizowany świetnie, z właściwą miejscowym troską o bezpieczeństwo osób i nonszalancją, jeśli chodzi o bezpieczeństwo mienia. Dopiero na zdjęciach dotarła do Królika groza tych warunków. Najlepsze zawody to te, z których można nie wyjść cało. Było fantastycznie!


niedziela, 12 sierpnia 2018

Po letnim obozie treningowym

Zdecydowanie jakiś za krótki był w tym roku obóz treningowy w górach, choć trwał tyle, co w poprzednich latach. Królik tym razem bez roweru, bo i tak nie jeździ, a miał raczej pobiegać. Pływania wyszło niezbyt dużo 35.1km w 11 razach. Kilka fajnych treningów wpadło: 16x100m @1:35; 5x400m @6:16; 100, 200, 300, 400 i z powrotem zmienny/kraul. 



Do tego 46.1km w poziomie i 2000m w górę w trzech wyjściach marszobiegowych i trzy sesje ćwiczeń gimnastycznych. Mniej tego niż w poprzednich latach, coś starzeje się Królik. Były dwa dni odpoczynkowe po pierwszym zmasakrowaniu nóg w górach; ale po 25km wycieczce już nogi były świeższe. Było dużo moczenia się w strumieniu i jeden staw uszkodzony przy okazji przełażenia przez płot (żeby się do tego potoku dostać). 



Było dużo myślenia o brakach w technice pływania, niewydolności pływania pod wodą, nieelastyczności ciała, słabej sile biegowej, złej wytrzymałości na długi wysiłek, czyli tak żeby nie tylko się zmęczyć, ale jeszcze podłamać. No ale Królik zadowolony. Całe popołudnie po powrocie zrobił sobie odpoczynkowe, a od następnego dnia do roboty treningowej.


czwartek, 2 sierpnia 2018

Sinice i pytony. Cywilizacyjna porażka

Nie da się żyć. Od dwóch miesięcy nie da się żyć z powodu upałów. A Królik siedzi w Warszawie, bo miał porządnie popracować i potrenować przez ten czas. Jak tu jednak trenować, gdy nawet w nocy poci się Królik jak dzika świnia od samego leżenia nago na łóżku? Jak tu pracować, gdy mózg przypomina ściętą jajecznicę, a ruszanie koniuszkami palców powoduje, że pot zaczyna spływać po plecach?

Zalew Wióry. Samochody, skutery, motorówki, psy, dzieci, martwe ryby

W dodatku nie ma gdzie pływać. Wszystkie akweny zakwitły, zasnuły się zielonym kożuchem, woda się w nich zagotowała, pytony wypłynęły. Królik objechał kilka miejsc i jest przerażony, nie tyle stanem wody, co przede wszystkim stanem zdegradowania okolic różnych jeziorek i zalewów. 

Zalew Lubianka w Starachowicach. Rozpadające się pomosty, śmieci wszędzie

Miejsca te są w większości rozjeżdżone przez auta, zasypane śmieciami, udekorowane najbrzydszymi na świecie budkami i szyldami. Są paskudztwem i syfem, który zdaje się nie przeszkadzać użytkownikom, którzy wjadą autem do jeziora, zostawią śmieci w szuwarach, kupę w zaroślach, będą palić ognisko, słuchać głośno muzyki, pić piwo na materacu na jeziorze, jeździć skuterem wodnym, wyrzucać martwe ryby do wody. To jest jakaś absolutna cywilizacyjna porażka.

Jeziorko Dziekanowskie. Plaża

Wracając do treningów. Królik chodził cały lipiec drużynowo na pływalnię cztery razy w tygodniu, biegał o świcie, jeszcze wypacał wiadro wody wieczorem na domowym kołowrotku, bo to i tak wydawało się mniej drastyczne, niż jeżdżenie pod słońcem. Cztery lipcowe tygodnie okazały się naprawdę solidnie przepocone. Łatwiej było Królikowi zmusić się do trenowania, niż do pracy. Zaległości pracowe narosły, achillesy się Królikowi od biegania nadwerężyły.

Stawy w Zalesiu. Najbrzydsze rowery wodne na świecie i budka z piwem

Najgorsze, że nie zapowiada się żadna poprawa. A tu Królik musi obóz treningowy przeżyć, jakieś biegania po górach i takie atrakcje. A potem zawody. Byle pogoda się załamała do tego czasu!