poniedziałek, 17 października 2016

Stolice roweru. Gdańsk. Podejście pierwsze


Szybki wypad weekendowy do Trójmiasta nie pozwolił Królikowi na dogłębne zbadanie rowerowych rewelacji Gdańska. Bo taka sława promieniuje z Gdańska do Warszawy, że to stolica rowerowa, że najlepsza infrastruktura i tak dalej. Królik za mało pojeździł, żeby ocenić, ale krótko – rowerowy Gdańsk nie powala. Owszem infrastruktura jest, często niezła, szerokie dedeerki z czerwonego asfaltu, przejazdy i kładki na wiaduktach.

W drodze do Gdańska. Pernilla w gdyńskim porcie
W drodze do Gdańska. Pernilla na molo w Sopocie
Ale wciąż wiele z tych dróg jest tylko po jednej stronie ulicy, kończą się niespodziewanie, niektóre są fatalnej jakości, lecą jakimś krzywym chodnikiem, czasami nie ma nic (na przykład wzdłuż ul. Jana z Kolna), albo jakieś żarty, jak po wschodniej stronie Podwala naprzeciwko dworca.

Trasa rowerowa za dworcem głównym

Przeróbka. Wyniesiony przystanek autobusowo-tramwajowy, wybrukowane torowisko, przyzwoita (acz dwukierunkowa) dedeerka. Pięknie

Pojeździć można miło trochę poza miastem. Świetna jest trasa wzdłuż morza do Sopotu. Potem gorzej. Królik jadąc z Gdyni zaraz zgubił szlak rowerowy, który jest porwany i w ogóle nie jest oznakowany. Również fajna droga rowerowa prowadzi na Westerplatte.

Trasa rowerowa wzdłuż plaży

Niepotrzebne zakrętasy dedeerki przy rondzie pod trasą schodzącą do tunelu pod Martwą Wisłą

Po tej pierwszej rowerowej wizycie w Gdańsku na razie Królik więcej napisać nie może. Trzeba będzie wrócić z rowerem na wybrzeże.

niedziela, 16 października 2016

Rozpędzany półmaraton w Gdańsku


Po ponad dwóch latach, w trakcie beznadziejnego leczenia zdecydował się Królik na półmaratońskie występy wyjazdowe

 
Od kiedy Królik chory, to tak trochę inaczej zaczął myśleć o zawodach. Bo na ogół to myślał tak, że zawody to są po to, żeby poprawiać swoje życiówki, żeby zajechać się na maksa, że startować można tylko w szczycie formy będąc przekonanym, że uda się powalczyć o zacny wynik. A teraz trochę jakby Królik zrozumiał tych, co ledwo doczłapują do mety. Bo może oni po operacji, może oni po zabiegu jakimś, po leczeniu fatalnym, może dla nich naprawdę wyzwaniem jest dotarcie do mety, a nie jakieś megawyśrubowane, nie wiadomo jakie wyniki.

A Królik nie startował już w biegowych zawodach ponad dwa lata (!), bo biegał mało i wolno, no i właśnie nie było szans na wynik. Im więc gorzej czuł się z powodu leczenia, tym bardziej zapragnął wystartować. Właśnie dlatego, że teraz ledwo się rusza; właśnie dlatego, że nie wie, co z nim będzie; właśnie dlatego, że teraz samo dotarcie do mety zdawałoby się nie lada dokonaniem.

Kalendarz Królika mocno jednak skomplikowany, a to jakieś plany wyjazdowe, a to zupełnie niemożliwe do przewidzenia leczenie szpitalne. W zasadzie nic nie pasowało. I nagle po serii jakichś idiotycznych szpitalnych akcji, lekarz dał dyspensę na weekend. Ze zdrowiem słabo, ale lepiej może już nie być. No to się wziął Królik i pojechał na weekend nad morze. A tu przy okazji półmaratonik gdański. Takiego dystansu to Królik nie biegał od dawna, bardzo dawna, ale bieganie dyszki byłoby jednak jakoś niepoważne, poza tym na 10km to tak trzeba się jakoś sprężać i gnać. A półmaraton to jednak spokojniejsze bieganie jest.

 
Założeniem było zmieszczenie się w dwóch godzinach, dość karkołomny plan zważywszy ostatnie królicze bezosiągi. Tempo 5:40min/km nie jest może zbyt wyśrubowane, ale dla Królika ostatnio dostępne dopiero po paru kilometrach rozgrzewki i na ogół utrzymywane przez raptem kolejnych kilka kilometrów.

Na wybrzeżu rześko, słońce żółte i zimne, a wiatr solidny. Królik ustawił się gdzieś z tyłu, daleko za balonikami na 1:59:59. Był dziwnie spokojny, choć nie miał pojęcia, na co go stać, i czy w ogóle da radę ten dystans przebiec. Oprócz wyśrubowanej życiówki z 2011 roku miał Królik tylko do porównania wynik z 2014 roku, kiedy to w stanie raczej marnej formy poleciał równiutko jak po sznurku 21km w tempie 5:18.

Zaczął Królik bardzo ostrożnie, od początku jednak wyprzedzając, co – choć cała trasa wiodła szerokimi ulicami – nie zawsze było łatwe. Pierwsze pięć kilometrów pokonał Królik w tempie 5:32, wyprzedził baloniki zająca na 1:59:59, a czuł się podejrzanie lekko, swobodnie, jakby tak sobie tylko truchtał. Powściągał więc z całej siły nogi i przez kolejne pięć kilometrów utrzymał to tempo. Wreszcie znalazł się Królik wśród biegaczy, którzy mniej więcej biegli jego tempem, poczuł też, że jednak od godziny już przebiera nogami. Ale i tak wyprzedzał. Dołączał do jakiejś grupki, obiecywał sobie, że będzie się jej trzymał aż do finiszu, po czym rozpuszczał nogi i wyprzedzał, choć do finiszu było jeszcze daleko.



Trzecie pięć kilometrów wyszło już w tempie 5:21 i Królik nagle poczuł, że to sześć kilometrów przed nim, to już jest bardzo niewiele, że jakoś w ogóle się jeszcze nie zmęczył, nie zasłużył na ten medal. I przyspieszał dalej. Najgorszy podbieg na wiadukt na Drodze Zielonej pokonał króliczymi susami wyprzedzając zawodników, których ten podbieg, a i wmordęwiatr jakoś przyhamował. I nagle zostało już strasznie mało. Królik rzucił się do przodu już na maksa, wydłużył krok, leciał jakoś swobodnie, zadziwiony, że jedyne, co mu lekko przeszkadza, to pianista ślina tocząca się z pyska.

Czwarta piątka była już w tempie 5:05, a ostatni pełny kilometr w 4:40. Wleciał Królik na metę pełnym sprintem i choć nie dogonił wyniku z 2014, to poleciał zaskakująco szybko, do tych dwóch godzin mając ładnych kilka minut zapasu. Oczywiście Królik zaraz zaczął obliczać i analizować i zastanawiać się, co by było gdyby… Ale przecież jest zadowolony. Bo dostał ten swój biegowy medal pokonując idiotyczne leczenie i słabość ostatnich miesięcy, pokonał półmaraton z pięciominutowym negative splitem, a przede wszystkim z poczuciem siły, mocy, radości z tej niezbyt wyrafinowanej i mało turystycznej trasy przez gdański Wrzeszcz, wokół Zaspy i Przymorza.