środa, 29 sierpnia 2018

Wióry 2018

Trzeci pływobieg w tym roku. Tym razem zgodnie ze sztuką, czyli w parze. Nie mógł Królik lepszej partnerki sobie wymarzyć. Przede wszystkim świetnej biegowo i pływowo, ambitnej, inteligentnej (to okrutnie ważne) i z poczuciem humoru (jeszcze ważniejsze). Były przygotowania, ustalenie tysiąca drobiazgów, no i taki jakiś lajcik na starcie czuł Królik, jak nigdy. Jakby na nią zrzucił część odpowiedzialności za przebieg i przepływ tych zawodów.

W przedstartowych odgrażaniach się żartobliwie padały jakieś słowa o rywalizacji, walce, pudłach, medalach. To tylko takie żarty, powtarzał sobie Królik. Byle dotrzeć do mety. Żarciki i lajciki skończyły się już na pierwszych metrach biegu. Zbieg asfaltem, jakieś obłędne tempo, wyprzedzanie. Skończył się zbieg, skończył się asfalt, a tu dalej szybko, serce Królikowi spod kamizelki wypadało, ale na szczęście można już było pakować się do wody. Tu Królik przejmował dowodzenie, czyli napędzanie łapami i nawigowanie oczami. Nie ma przyjemniejszego uczucia niż, gdy wyprzedza się konkurencję w wodzie, gdy jakieś powolne ciała nawigują bez sensu w bok, partnerka popycha łapkami Królicze buty, zielona woda wlewa się do ust, już mułowate dno zacmokuje buty i można wyskakiwać na brzeg, zwijać pływowe zabawki i zapruwać do przodu myśląc tylko o tym, żeby hol nie napiął się na tyle, by nie szarpnąć siebie lub przodowniczki. 


Królik był przerażony lipcowym wypadem na Wióry, gdy było gorąco, brudno i pełno polskiej nadwodnej pożalsiębożeturystyki (klik). Tym razem chłodno, pochmurno, więcej wody. Trasa fantastyczna, oznaczona idealnie, trudna, ale bez niebezpiecznych momentów. Trochę chaszczy kłujących, trochę chaszczy zapadających się w wodę, trochę błota, parę wąwozów do strawersowania. No to leciał Królik na tym powrozie wypatrując tylko kolejnych odcinków pływowych. Zrobiło się luźno po rozdzieleniu się krótszego i dłuższego dystansu na osobne tory. Na drugim punkcie odżywczym wbił Królik zęby w pomarańczę, co niemal dorównało największym życiowym uniesieniom. No i musiało się zdarzyć nieuniknione. Brzemienna w skutkach informacja od wolontariuszy: czwarte miejsce, dwie minuty straty. Ledwo minęła połowa trasy, a tu trzeba było przyspieszyć. Po prostu tak musiało być. Żadnego gadania, żadnego ustalania. Lecimy. Królik zastępczo gadał tylko ze sobą: czwarte miejsce jest super, fantastyczne, całkowicie satysfakcjonujące. Czwarte miejsce to porażka, musi być trzecie, choćby to miał być Królika ostatni… ostatni… ostatni w ogóle cokolwiek.

Pływanie. Wyprzedzamy. Wyłazimy z wody. Na bieganiu tamci są szybsi. Doganiamy. Oni przyspieszają. Tracimy ich w ogóle z oczu. Czwarte miejsce jest super. Szybciej. Ostatnie długie pływanie. Są. Widać nawet jeszcze tych z drugiego miejsca. Tylko trzecie miejsce. Ramiona odpadają. Partnerka traci cierpliwość, wali Królika łapami po butach, wypływa obok. Tamci płyną wolniej, a najważniejsze, że nie płyną prosto do celu. Musi być trzecie miejsce. Wygrzebujemy się w błotnisty wąwóz przed nimi. Do góry. Ledwo można biec. Trzeba biec. Czwarte miejsce to porażka. W dół. Szybciej. Znów w górę. Nie no, czwarte miejsce też może być, jak nas przegonią na ostatnich metrach. Królik na wszelki wypadek nie ogląda się za siebie. Droga. Taka asfaltowa zwykła droga. Szybciej. Tylko trzecie miejsce się liczy. Zbieg betonowymi płytami. Skok z pomostu. Byle się we własny hol nie zaplątać. Ostatnie pięćdziesiąt metrów pływania. Już Królik nie czuł ramion. Wyjątkowo nieudolne wygramolenie się na wysoki brzeg. Ostatnie metry do mety. Trzecie miejsce.


Wstęga na mecie. Błysk fleszy. Ciekawskie obiektywy. Rozentuzjazmowane twarze kibiców. Tysiące dłoni. Mokre buty. Woda z papierowego kubeczka. Wszystko mokre. Zimno. Kawałek arbuza. Pić, pić, pić. Zimno, zimno, zimno. Po nieprzespanej nocy, po lataniu cztery i pół godziny po chaszczach i taplaniu się w bajorze, trochę Królikowi zajęło zrozumienie wagi tego wydarzenia. No krótko mówiąc jest totalnie nieważne. Ale było naprawdę bardzo fajnie.

Dziesięć wysp, z których można nie wrócić

Miał Królik iść pieszo przez polski Bałtyk, ale to się nie udało. Musiał coś wymyślić naprędce, żeby jeszcze w jakimś morskim środowisku spędzić kawałek wakacji. Wielkiego wyboru nie było. Trzeba było jechać tam, gdzie woda, wiatr, chłodno, pusto, no i gdzie stracić zdrowie można na jakichś dziwacznych zawodach. W sumie po poprzednim lataniu po lasach i jeziorkach w lipcu, Królik nie spodziewał się aż takiego fantastycznego hardcore’u. Ale tym razem były warunki skalno-morskie, do tego pogoda zrobiła się idealna, pochmurno, zimno i do tego mocny wiatr w twarz, który skutecznie rozhuśtał morze.

Kamienie i morze

Pierwszy raz skaleczył się Królik już na pierwszym z piętnastu wygramoleń się z morza, a potem właściwie za każdym razem coś sobie uszkadzał. Bieganie po skałach było ku zdumieniu Królika najprostszą częścią tego wyścigu. Choć jeszcze poprzedniego dnia wydawało się to Królikowi zupełnie niemożliwe, skakał w dół, biegł w górę i w ogóle do przodu całkiem sprawnie. 

Kamienie i morze

Kamienie i morze

Zejścia do wody to była inna inszość. Nie wiedząc, co jest pod spodem spienionej fali, trudno było skakać. Fala wywalała z powrotem na kamień, bojka uciekała spomiędzy nóg, buty i tyłek przekręcało w kierunku płynięcia. Samo pływanie na falach nie było złe, choć nie było widać absolutnie nic, w szczególności punktu przeznaczenia, a słona woda wlewała się, a potem cofała do gardła kwaśnym wyrzygiem. Na śliski kamień po drugiej stronie nie dawało ani wślizgnąć się brzuchem metodą na fokę, ani złapać niczego (chyba że ostrych skorupiaków przecinających skórę na dłoni). 

Kamienie i morze

Kamienie i morze

Królik zgubił bojkę, która w sumie bardziej przeszkadzała niż pomagała z powodu tych przegramoleń: obślizgły kamień – spienione morze – kolejny obślizgły kamień. No i tak nawet zgodnie z planem na pływaniu parę osób Królik wyprzedził. Z powodu stanu morza ostatni odcinek pływacki zlikwidowano i po trzech godzinach w trasie miał jeszcze Królik siłę wyprzedzić dwóch osobników na odcinku biegowym i zakończyć wyścig fantastycznie nieudolnym i niezgrabnym skokiem do portu. 

Kamienie i morze

Kamienie i morze. O, trochę trawy!

Ósme miejsce w kategorii solo wśród kosmicznie poruszających się w tych warunkach miejscowych wyspiarzy bardzo Królika uradowało. Drugi swimrun wyzwolił w Króliku przeróżne przemyślenia o własnym sportowym przeznaczeniu; niezwykłe pomysły co do technologicznych innowacji w tym sporcie, który bardzo, bardzo zależy od okoliczności przyrody, no i pozostawił Królika z poparzonym od meduzy ramieniem, jednym okropnym obtarciem od pianki i tysiącem zadrapań i siniaków na kolanach i dłoniach.





A tak w ogóle to jeteborjski norra skärgård jest bardzo fajnym miejscem. Parę kamieni na morzu, pusto, nieliczni miejscowi na totalnym luzie. Królik popływał, pobiegał, pogapił się na morze. Zmarzł (!) pierwszy raz od trzech miesięcy. I nawet popracował trochę. 10 island swimrun zorganizowany świetnie, z właściwą miejscowym troską o bezpieczeństwo osób i nonszalancją, jeśli chodzi o bezpieczeństwo mienia. Dopiero na zdjęciach dotarła do Królika groza tych warunków. Najlepsze zawody to te, z których można nie wyjść cało. Było fantastycznie!


niedziela, 12 sierpnia 2018

Po letnim obozie treningowym

Zdecydowanie jakiś za krótki był w tym roku obóz treningowy w górach, choć trwał tyle, co w poprzednich latach. Królik tym razem bez roweru, bo i tak nie jeździ, a miał raczej pobiegać. Pływania wyszło niezbyt dużo 35.1km w 11 razach. Kilka fajnych treningów wpadło: 16x100m @1:35; 5x400m @6:16; 100, 200, 300, 400 i z powrotem zmienny/kraul. 



Do tego 46.1km w poziomie i 2000m w górę w trzech wyjściach marszobiegowych i trzy sesje ćwiczeń gimnastycznych. Mniej tego niż w poprzednich latach, coś starzeje się Królik. Były dwa dni odpoczynkowe po pierwszym zmasakrowaniu nóg w górach; ale po 25km wycieczce już nogi były świeższe. Było dużo moczenia się w strumieniu i jeden staw uszkodzony przy okazji przełażenia przez płot (żeby się do tego potoku dostać). 



Było dużo myślenia o brakach w technice pływania, niewydolności pływania pod wodą, nieelastyczności ciała, słabej sile biegowej, złej wytrzymałości na długi wysiłek, czyli tak żeby nie tylko się zmęczyć, ale jeszcze podłamać. No ale Królik zadowolony. Całe popołudnie po powrocie zrobił sobie odpoczynkowe, a od następnego dnia do roboty treningowej.


czwartek, 2 sierpnia 2018

Sinice i pytony. Cywilizacyjna porażka

Nie da się żyć. Od dwóch miesięcy nie da się żyć z powodu upałów. A Królik siedzi w Warszawie, bo miał porządnie popracować i potrenować przez ten czas. Jak tu jednak trenować, gdy nawet w nocy poci się Królik jak dzika świnia od samego leżenia nago na łóżku? Jak tu pracować, gdy mózg przypomina ściętą jajecznicę, a ruszanie koniuszkami palców powoduje, że pot zaczyna spływać po plecach?

Zalew Wióry. Samochody, skutery, motorówki, psy, dzieci, martwe ryby

W dodatku nie ma gdzie pływać. Wszystkie akweny zakwitły, zasnuły się zielonym kożuchem, woda się w nich zagotowała, pytony wypłynęły. Królik objechał kilka miejsc i jest przerażony, nie tyle stanem wody, co przede wszystkim stanem zdegradowania okolic różnych jeziorek i zalewów. 

Zalew Lubianka w Starachowicach. Rozpadające się pomosty, śmieci wszędzie

Miejsca te są w większości rozjeżdżone przez auta, zasypane śmieciami, udekorowane najbrzydszymi na świecie budkami i szyldami. Są paskudztwem i syfem, który zdaje się nie przeszkadzać użytkownikom, którzy wjadą autem do jeziora, zostawią śmieci w szuwarach, kupę w zaroślach, będą palić ognisko, słuchać głośno muzyki, pić piwo na materacu na jeziorze, jeździć skuterem wodnym, wyrzucać martwe ryby do wody. To jest jakaś absolutna cywilizacyjna porażka.

Jeziorko Dziekanowskie. Plaża

Wracając do treningów. Królik chodził cały lipiec drużynowo na pływalnię cztery razy w tygodniu, biegał o świcie, jeszcze wypacał wiadro wody wieczorem na domowym kołowrotku, bo to i tak wydawało się mniej drastyczne, niż jeżdżenie pod słońcem. Cztery lipcowe tygodnie okazały się naprawdę solidnie przepocone. Łatwiej było Królikowi zmusić się do trenowania, niż do pracy. Zaległości pracowe narosły, achillesy się Królikowi od biegania nadwerężyły.

Stawy w Zalesiu. Najbrzydsze rowery wodne na świecie i budka z piwem

Najgorsze, że nie zapowiada się żadna poprawa. A tu Królik musi obóz treningowy przeżyć, jakieś biegania po górach i takie atrakcje. A potem zawody. Byle pogoda się załamała do tego czasu!