piątek, 13 września 2013

Jeść przyzwoicie vs. Zjadanie zwierząt



Królik już od dawna nie je żadnych odzwierzęcych produktów. Nie podejmował tu jakiejś radykalnie ideologicznie decyzji. Właściwie dopiero po latach przychodzi do Królika refleksja na temat konsekwencji tych wyborów, a wraz z refleksją lektury. Niejedzenie mięsa i nabiału ma dla Królika trzy wymiary. Po pierwsze jest to kwestia etyczna. Po drugie problem środowiskowo-gospodarczy. Po trzecie wreszcie jest wymiar zdrowotny.
O pierwszej kwestii nie ma nawet co dyskutować. Niejedzenie mięsa przyczynia się do globalnego zmniejszenia liczby cierpiących zwierząt hodowlanych.

Problemy środowiskowo-gospodarcze są znacznie trudniejsze do rozstrzygnięcia. Chodzi tu o to, na ile wybory żywieniowe przyczyniają się do niszczenia środowiska, zanieczyszczeń, ale i do wyzysku i udręki pracujących przy ich produkcji ludzi. Kupowanie bananów i avocado w Polsce może być znacznie bardziej kosztowne i zanieczyszczające niż zjedzenie mazowieckiej krowy. Jedzenie sałaty podtrzymuje istnienie zapotrzebowania na koszmarną pracę zbieraczy tej sałaty na holenderskich polach. Wybory te nie są więc tak proste, jak wyeliminowanie z diety pewnych produktów. Żeby je podejmować należałoby jednak znać cały proces produkcji, przetwarzania i transportu każdego towaru, a następnie zastosować jakiś algorytm minimalizujący krzywdy, których jest się sprawcą przy konstruowaniu koszyka produktów. Nie jest to jednak zdaniem Królika kwestia wyłącznie jedzenia. Takie wybory podejmuje się na każdym kroku konsumując inne towary i usługi – ubrania, kosmetyki, rozrywkę, transport – i produkując odpady.

Królik nie jest radykałem, ale jednak dużo o tym myśli i stara się minimalizować szkodliwość swojego istnienia. Królik jeździ na rowerze, czasem korzysta z komunikacji publicznej. Niestety też dużo lata samolotami. Królik stara się nie produkować zbyt wielu odpadów, a wszystko co ma do wyrzucenia segreguje. Oprócz plastików, szkła, papieru, ubrania wrzuca do pojemników na ubrania. Działanie rynku używanej odzieży może wydawać się dość tajemnicze, ale na przykład Pietra Rivoli pokazuje, że jest to prawdziwie globalny i prawdziwie wolny rynek. Królik – być może naiwnie – ale cieszy się, gdy tę samą butelkę plastikową używa wielokrotnie, gdy do supermarketu przynosi ze sobą plastikowe torebki do ważenia warzyw. Większość naczyń myje samą wodą, bez detergentu. Królik też zawsze długo zastanawia się, zanim kupi coś nowego. I nie chodzi tylko o udrękę robienia zakupów, ale właśnie o poczucie zbędności tych rzeczy – nowego ubrania, butów, zeszytu.

No i kwestie zdrowotne. Te są naprawdę trudne do rozstrzygnięcia. Pełno jest sprzecznych ze sobą zaleceń i opinii. Co należy jeść, czego nie, co szkodzi, co jest rakotwórcze, co pomaga. Diety białkowe, zrównoważone, paleo… Gdzieś się zdrowy rozsądek w tym wszystkim gubi. Jako gatunek ludzie mogą jeść wszystko – są pożeracze tłustego foczego mięsa, zjadacze ryżu i zbieracze owoców i orzechów. Królik jest raczej potomkiem populacji wyrosłej na kaszy i ziemniakach i jest przekonany, że jest w stanie przyswoić wystarczającą ilość białka z produktów roślinnych.

No, to o książkach.


„Jeść przyzwoicie. Autoeksperyment” Karen Duve, przekład: Karolina Kuszyk, Wydawnictwo Czarne 2013.
To książka z serii eksperyment reporterski. Niemiecka dziennikarka podjęła się stosowania różnych diet przez dwa miesiące – przez dwa miesiące kupowała tylko produkty „organiczne”, przez dwa miesiące nie jadła mięsa, kolejne dwa była weganką, wreszcie frutarianką. Książka jest lekko napisana, momentami zabawna, jest to spójna, wartka narracja. Dobrze się czyta też dlatego, że Duve pisze o sobie, o swoich zwierzętach (psie, mule, kurach), dużo o swoich słabościach, nie stara się dawać prostych odpowiedzi, nie moralizuje. No i dotyka właśnie tych kwestii środowiskowo-gospodarczych – jedzenia lokalnie produkowanej żywności, używania skórzanej odzieży, czy puchowych poduszek. Poza tym pochyla się nad kwestią cierpienia zwierząt. Chodzi tu między innymi o zabijanie i jedzenie upolowanej przez siebie dziczyzny, czy zwierząt hodowlanych, które miały „dobre życie”, no i cierpienia roślin. „Jeść przyzwoicie” pokazuje jak różne mogą być wybory żywieniowe, które mają na celu zmniejszenie ogólnej puli światowego cierpienia, i że nie jest to wybór zerojedynkowy pomiędzy jedzeniem i niejedzeniem mięsa.

„Zjadanie zwierząt” Jonathan Safran Foer, przekład: Dominika Dymińska, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2013.
Książka Foera, stosunkowo młodego amerykańskiego pisarza, trochę pretenduje do miana książki naukowej, podane są wszystkie źródła, z których korzysta autor. Tym niemniej napisana jest mało naukowym językiem, jest pełna powtórzeń, zawieszonych w próżni pytań, daje też irytujące porównania. Na przykład pisząc o przyłowie, Foer przytacza dane, że na jeden kilogram złowionej ryby przypada 30kg przyłowu, czyli innych stworzeń morskich, które się przy okazji zabija i wyrzuca natychmiast za burtę. I tu ilustracja: „Wyobraź sobie porcję sushi. A na nim kawałek mięsa każdego stworzenia, które zostało zabite, by można było zaserwować tę jedną porcję. Talerz musiałby mieć półtora metra średnicy” (s. 56). Takie zdania raczej obrażają wyobraźnię i inteligencję czytelnika. Foer przywołuje też dane, które wydają się nieprawdopodobne i miło by było dać wówczas jakieś słowo wyjaśnienia. Na przykład, że przeciętny Amerykanin w ciągu całego swojego życia zjada 21 000 zwierząt (s. 137). Może gdyby jedli same krewetki i ryby, byłoby to prawdopodobne, ale jedząc same kurczaki, człowiek musiałby codziennie przez 60 lat zjadać kilogramowego kurczaka (o ile przyjmiemy że kurczak waży raptem kilogram), żeby tyle ich zjeść. Polacy zjadają około 70kg mięsa rocznie, głównie kurczaki i świnie, a więc raczej kilkadziesiąt zwierząt rocznie, co daje parę tysięcy w ciągu całego życia. W posłowiu podane są zresztą polskie dane 680 milionów zabitych zwierząt rocznie (s. 309), co daje niecałe 18 zwierząt rocznie zjedzonych przez Polaka, które zatem ważyło przeciętnie niecałe 4kg. Inne dane też wydają się podrasowane, Foer podaje, że w czasie pandemii hiszpanki zmarło w jej wyniku 25% Amerykanów (s. 141), oznaczałoby to, że w samych Stanach zmarło 25 milionów ludzi, podczas gdy szacunki liczby ofiar na całym świecie wynoszą 50-100 milionów.

„Zjadanie zwierząt” nie ma spójnej narracji, książka zawiera wspomnienia z dzieciństwa, rozmyślania o synu, słowniczek, listy hodowców do autora, wszystko to dość chaotycznie sklejone razem. Foer podaje na pewno więcej danych liczbowych i dotyka spraw, o których Duve nie pisze, na przykład o połowie ryb, czy o wirusach grypy, które przenoszą się z ptaków i świń na ludzi. Jednak książka zdaje się być szukaniem argumentów na z góry podjętą decyzję o niejedzeniu mięsa. Choć to decyzja godna pochwały, to jednak poszukiwania Duve, żeby „jeść przyzwoicie” są ciekawsze. Karen Duve jest konsumentką, która chce dokonywać świadomych wyborów. Johnatan Foer chce wiedzieć wszystko o produkcji zwierząt, ale pisze tak, jakby sam nigdy nie robił zakupów, nigdy nie był w restauracji, na targu, czy w supermarkecie.

W końcu Królik napisał więcej o książce, która mniej mu się podobała. Dla równowagi należy dodać: „Jeść przyzwoicie” ma wyjątkowo brzydką okładkę. I to nie tylko dlatego, że ilustracja przedstawia królika… na talerzu. Za to „Zjadanie zwierząt” ma kilka potknięć w tłumaczeniu (ile razy można czytać o „dobrobycie zwierząt”?).

wtorek, 10 września 2013

Delikatna twardość Królika


Już sobie Królik kolorowe groszki w kalendarzu układał…


Po powrocie do kraju zabrał się Królik za układanie planu treningowego. Musiał przede wszystkim sharmonizować ze sobą dwa plany – plan pływowy i plan biegowy. Bo ambicje na jesień Królik ma dwojakie. W planie biegowym Królika winny być cztery, a najlepiej pięć treningów tygodniowo. W planie pływowym powinny być cztery, a w najgorszym wypadku trzy pływania tygodniowo. To daje osiem lub dziewięć treningów tygodniowo, co wydaje się trudne do pogodzenia z siedmiodniowym tygodniem. W swej niezwykłej pomysłowości Królik podzielił jednak każdy dzień na dwie połówki (umownie: rano i wieczór), a zatem miał już czternaście połówek i tylko osiem lub dziewięć treningów do rozmieszczenia, co – jak łatwo policzyć – daje sześć lub pięć połówek dnia tygodniowo wolnych! Luz! Przy ośmiu treningach tygodniowo tylko jeden dzień obciążony byłby zarówno rano i wieczorem, można też wygospodarować półtorej doby na regenerację (trening rano i kolejny następnego dnia wieczorem). Przy dziewięciu treningach dwa dni miałyby pełne obłożenie i wciąż zostałaby półtorówka odpoczynku.



Królik do tej pory raczej unikał takiego nagromadzenia. Okresowo nastawiał się bardziej na pływy, albo bardziej na kicanie i raczej rzadko robił dwa treningi dziennie, na ogół pozostawiał raz w tygodniu całą dobę na regenerację. Wyjątkiem było lato i pływanie w jeziorze, które nawet jeżeli nie rekreacyjne, to jednak nie wypompowywało tak, jak porządny trening na basenie. Królik ostatnio w miarę mocno się czuje, postanowił więc spróbować i już się cieszył na myśl o tych treningach, gdy kolorowe groszki układał w kalendarzu.

No i budzi się dziś Królik w nocy. Coś go obudziło. Ból. Ewidentnie coś boli. Tak, to ząb. A więc „efekt umówionej wizyty u dentysty”. Umówiona wcześniej profilaktyczna wymiana plomby podświadomie już zaczęła boleć. Nic to. Królik próbuje zasnąć myśląc o tempówkach, które za jakieś dwie godziny będzie biegał. Ale ząb nie daje zasnąć. Musi Królik wziąć jakiegoś przeciwbóla, inaczej już nie zaśnie. Wstaje. Kręci mu się w głowie i zanim dojdzie do kuchni, spoci się jakby już te tempówki wybiegał. A więc to nie ząb. To nie ząb, z którym można spokojnie biegać, czy pływać, nie ząb, który za kilka godzin zostałby załatany jakimś kosmicznym kompozytem. To coś pod uchem, to coś za żuchwą, to coś przelewa się boleśnie w króliczej głowie między nosem a uchem. Zlany potem i sponiewierany Królik wraca do łóżka. I jest przede wszystkim wściekły. Ma zapalenie zatok, albo jakieś inne paskudztwo zaziębieniowe w głowie. Ma gorączkę i nie wyjdzie dziś pokicać. Coś się w uszach przelewa, więc przez kilka dni nierozsądnie będzie iść na basen. A groszki w kalendarzu już ułożone. Co to mogło być? Zaczyna analizować Królik. Siedemdziesiąt dwa dni ostrej i stresującej pracy zagranicą, w tym czasie dużo treningów, pływania w zimnym jeziorze. Może to było trochę za wiele? Po powrocie dwa poranne biegi w lesie, ale było chłodno i Królik zmarzł. Trzeba było się cieplej ubrać, może nawet rękawiczki zabrać? Jeden porządny trening na basenie, ale czuł potem Królik, że woda siedzi mu długo w uszach i nosie. Może trzeba było pierwszy trening potraktować rekreacyjnie? A to siedzenie w parku i moczenie łapek w fontannie, czy to było rozsądne? A potem te obsmarkane dziecko, które się do uszu Królikowi przytulało, czy Królika nie zaraziło?

Musi się Królik wykurować i powoli wrócić do groszków w kalendarzu. Ale tymczasem myśli sobie, że ta twardość Królika jest bardzo delikatna. Bo Królik trochę uważa się za twardziela. Biegał codziennie po mrozie, biegał dystanse maratońskie po różnych dziwnych trasach, biegał kilkanaście kilometrów nad fjord, by tam przepłynąć kilometr i wracał truchtem do domu, jeździł po pracy kilkadziesiąt kilometrów na rowerze, by po południu wykąpać się w morzu i takie różne. Ale twardość ta jest krucha i Królik czasem boi się, że zaczyna myśleć „jak stara baba”. Wszędzie na wszelki wypadek zabiera ze sobą ciepłą czapkę; taki chlebek to nie, dziękuje, bo z pestkami słonecznika, to potem w jelitach… a jutro rano długie wybieganie; fajnie się rozmawia, tak, dopiero dziewiąta, ale musi już iść spać; winogrona, bardzo smaczne, ale jednak o tej porze… Gdyby Królik był naprawdę twardym twardzielem, to wszystko to by przetrzymał, nawet zapalenie zatok. Ale chyba Królik takim delikatnym jest twardzielem. A może to jest tak, że żeby być twardzielem, trzeba się trochę nad sobą powydelikacać?