piątek, 31 października 2014

Stop rowerom. Podsumowania treningowego nie będzie


Królik raz na dwa miesiące zdaje sprawę ze swoich wyczynów treningowych. Ale tym razem (jak i kilka razy wcześniej) nie ma się czym chwalić. Wrzesień był jeszcze znośny, ale teraz wydaje się odległy strasznie, za to w październiku sprawy zawodowe i inne niesportowe zupełnie Królikowi nóżki podcięły. Próby wciśnięcia treningów na siłę w plan dnia powodują jeszcze gorsze zmęczenie, które przeradza się potem w jakieś gorączki, kaszle i katary. Naprawdę słabo. We wrześniu i październiku wyszło więc Królikowi trochę ponad 220km biegania, głównie jakichś niskojakościowych truchtów. Pływania było 57km, z czego część w nowej grupie treningowej (ostatnie pływanie w wodzie otwartej 1 października – woda miała 15 stopni). We wrześniu pojawił się Szkot, z którym Królik przespacerował 840km, ale niestety ostatnio brakuje czasu (a i ciemniej się jakoś zrobiło), żeby więcej śmigać. Ledwo to wszystko można nazwać treningami.

Rowerem po mieście przez te dwa miesiące przejechał Królik ponad 1100km. A przy tej okazji musi Królik parę swoich drogowych frustracji obnażyć. Ma Królik wrażenie, że po Warszawie jeździ się coraz gorzej, tymczasem niektórzy przekonują na przykład, że jeżdżąc rowerem unika się tak zwanych korków. Jest to niezgodne z króliczym codziennym doświadczeniem, kiedy to miota Królik przekleństwami nie mogąc przecisnąć się pomiędzy autami, blokującymi dojazd do skrzyżowania, zastawiającymi przejazdy i przejścia.

Stop rowerom. Grójecka. Podpórki we Wrocławiu…

Królik musiał więc sprawdzić, jak mało płynnie porusza się po Warszawie. Do tego celu zebrał do analizy kilkadziesiąt swoich podróży powyżej 8km po mieście i określił następujące zmienne: czas całkowity, czas stania (mierzony garminowym autopause’m, który wyłącza stoper przy pełnym zatrzymaniu), średnią prędkość, godzinę startu. Do tego ewentualnie określał Królik szczególne cechy danej podróży – swój wyjątkowo zły/dobry stan fizyczny, wyjątkowo sprzyjającą lub nie pogodę, czy też podróż odbywającą się w zasadzie wyłącznie na dedeerach (np. przez pasmo Ursynowa). Naliczył Królik, że od 3% aż do 18% (!!!) (średnio 13%) czasu podróży po Warszawie zajmuje mu STANIE. Ale stanie nie zależy tak bardzo od godziny (szczytu), a więc od tego, ile jest samochodów na jezdni, a raczej jest dość losową wypadkową natrafiania na czerwone światło i inne przeszkody. Godzina szczytu i tłok na drogach wpływają jednak na prędkość poruszania się (która niestety dla analiz zależy też od wielu innych parametrów). Korek samochodowy to rowerowe powolne przeciskanie się pomiędzy autami. Puste drogi, na przykład późnym wieczorem, zachęcają Królika do jazdy większymi arteriami. Tu zatrzymanie się na światłach oznacza jednak na ogół dłuższy czas oczekiwania – czas spędzony na staniu pozostaje wciąż podobny, choć średnia prędkość poruszania się wzrasta. W godzinach szczytu natomiast Królik woli nadkładać drogi (nawet wraz z wjazdem na skarpę), by omijać komunikacyjny koszmar na przykład na Rondzie de Gaulle’a i Nowym Świecie; a w zamian móc poruszać się płynnie, nie stać za samochodami, nie przepychać się pomiędzy nimi. Kosztem prędkości.

…podpórki w Warszawie

Jeżdżenie dedeerami miałoby efekt minimalizujący konieczność zwalniania i stania tylko w przypadku długich odcinków odseparowanych dróg dla rowerów z minimalną liczbą skrzyżowań. A takich po prostu Królik na swoich codziennych trasach nie ma. Te fragmenty, które są, Królik omija. Prawie wszystkie dedeery, które Królik zna w Warszawie są beznadziejne, jeździ się po nich generalnie wolniej i mniej wygodnie. Bo mają fatalną nawierzchnię, przeskakują z jednej na drugą stronę ulicy (nie ma ich po obu stronach!), bo nie można się na nie legalnie dostać (nie ma zjazdów i wjazdów na jezdnie), bo się nagle urywają, bo mają dziwną geometrię, bo są za blisko i nieoddzielone od wąskich chodników, bo są nieoświetlone. No i raczej zwiększają czas najbardziej frustrującego dla rowerzysty STANIA – z powodu konieczności zjazdu na jezdnię i przepuszczenia samochodów, zmiany strony ulicy, omijania pieszych, nadkładania drogi i innych zakrętasów.

Zdaje sobie Królik sprawę z tego, że te kilka dodatkowych minut spędzonych w podróży (czy to z powodu stania, czy powolności) nie jest w ogóle istotne, ale Królika też ogarnia road rage i agresja wywołana obecnością tych wszystkich spowalniających jego jazdę samochodów szuka jakiegoś ujścia. Na przykład w tym blogonarzekactwie.

wtorek, 21 października 2014

Stres ścina krew


Wiele sobie Królik z tego wczorajszego testu nie robił. Ot, test na treningu pływowym. Zdarza się. Dwieście metrów zmiennym nie jest co prawda ulubioną króliczą rywalizacją, jako że składa się z czterech stylów, którymi Królik pływa wolno, no i w ogóle jest dystansem sprinterskim, ale dopiero wskakując do wody (start był z wody), poczuł Królik ogromne zdenerwowanie.

Wydawało się Królikowi, że tyle już razy stał na słupku czekając na to: „na miejsca… bu”; że tyle razy brał udział w przeróżnych zawodach, w których wiedział, że będzie ostatni, że inni z politowaniem będą się patrzeć, jak dopływa pół minuty po wszystkich do brzegu; że naprawdę taki test nie zrobi na nim większego wrażenia. Owszem, start w zawodach jest stresujący. Wiele razy czuł Królik niepokój, łopotanie serca, lekkie drżenie dłoni, coś jakby zastrzyk ciepłej krwi rozlewającej się od serca po ciele. Ale to były wszystko objawy łagodne, często chwilowe, a na ogół ustępujące zaraz po wybrzmieniu startera.

Cóż więc stało się wczoraj? Czy to ten niekorzystny dystans 200m zmiennym? Czy nowi trenerzy? Nowi koledzy z grupy? A może jednak ten koszmarny stres w pracy i frustracje zawodowe przeróżne?



Dość, że Królik przed startem totalnie się zestresował. Serce waliło mu niesamowicie, oddech był krótki jakby był już po pierwszej długości delfinem. Zabrzmiał sygnał do startu. I od razu dosłownie ścięło Królikowi krew. Czuł, jak za każdym uderzeniem nogami, zamiast przyjemnego ciepła rozlewającego się po mięśniach, nogi ogarnia niemoc i jakby szczypanie, sztywność, coś jakby faktycznie krew stawała w miejscu. No i oddech. Nie mógł Królik oddechu złapać. Co tu myśleć o płynięciu szybciej, czy lepiej technicznie, jeżeli ledwo w ogóle Królik płynął zmniejszając amplitudę wygięcia bioder, by jak najkrócej być pod wodą i biorąc oddech za każdym uderzeniem ramion. Zmiana na grzbiet. Niby oddychało się Królikowi łatwiej, ale płynął okropnie wolno i zupełnie niestylowo. Krew w mięśniach nóg i ramion wciąż wydawała się ścięta, więc Królik raczej starał się przebierać kończynami niż zagarniać nimi wodę. Nawrót na żabę był szczytem beznadziejności i bezstylowości, nawet nie próbował Królik odwracać się przez plecy, ani żabkowego ruchu pod wodą robić. To ścięcie krwi i sztywność kończyn trzymała do końca. Królik wypływał najgorszy czas w grupie.

Sam wynik to może by Królika tak jakoś bardzo nie przeraził, ani nie zaskoczył, bo w końcu Królik dobrze zdaje sobie sprawę, że pływa słabo i wolno, a tu jeszcze tysiąc wymówek: wieczorna pora po 12 godzinach w pracy, rozgrzewka, która przypominała katujący trening, start z wody, zaparowane okularki… ale to poczucie stresu paraliżującego ruchy i oddychanie, wrażenie sztywności i niemocy w kończynach było zupełnie nowym doznaniem. Pytanie, czy doznaniem stricte sportowym, bo zaledwie dzień wcześniej w pracy Królik tak jakoś ispugałsia, mimo że staje przed gronem słuchaczy średnio dwa razy dziennie od siedmiu lat, że nagle zabrakło mu tchu, poczuł, że spocił się na całym ciele w przeciągu sekundy, i że nie jest w stanie wydusić z siebie słowa. Pływanie jest do poprawienia, wiadomo, ale co z tym ścięciem krwi?