niedziela, 25 czerwca 2017

Ucieczka w zawody. 3km OW na Jeziorku Czerniakowskim

Gdyby nie to pływanie, Królik już by się dawno pochlastał, bo naprawdę nie ma ostatnimi czasy wielu powodów do optymizmu. Po raz kolejny umknął Królik od szpitala i poleciał na zawody na wodzie otwartej. Gdyby nie to, pewnie by sobie nie poradził ze wszystkim, co mu się w głowie kłębiło.

To już trzecie Królicze i czwarte Mistrzostwa Warszawy Open Water na Jeziorku Czerniakowskim. Za każdym razem inne warunki pogodowe, konkurencja, faktyczna długość trasy, Królicze samopoczucie. Tylko oficjalny dystans 3km się nie zmienia.


Królik mocny się nie czuje, krew słabiutka, ale może raczej wkurw na swoją beznadziejną sytuację, dodaje czasem adrenaliny i chęci walki (o ile te nie przegrywają ze słabością ciała). Z kolei w tym roku pogoda pochmurna, trochę cieplarniana, z dość mocnym wiatrem, bardzo ciepłą i szlamowatą wodą.

Królik dobrze wiedział, z kim wygra bez problemu, a z kim nie ma szans. Królik dobrze wiedział, jak to jest płynąć te trzy kilometry, jak musi rozłożyć siły, dobrze też wiedział, że płynąc w otwartej wodzie bardzo trudno oszacować tempo płynięcia i bardzo trudno obserwować konkurencję. I wszystko to dobrze wiedząc, nie mogło się więc stać nic, co by Królika zaskoczyło. Było parę wpłynięć na innych na początku i na bojach, było kilka ciał zapływających drogę, ale to wszystko chwile tylko były podczas płynięcia raczej samotnie i w tempie raczej komfortowym.


Pod koniec drugiej pętli postanowił Królik wydłużyć krok, przyłożyć nieco siły do zagarniających wodę ramion. A od połowy trzeciej, ostatniej pętli, to już było płynięcie szybkie. Ostatnie 100m (ku swemu zdumieniu) uruchomił Królik nawet sześciotakt w nogach. Co ciekawe zupełnie nie widać tego na wykresie tempa. Może tylko wydawało się Królikowi, że przyspiesza? W porównaniu z zeszłym rokiem tempo marne, a to rok temu Królik czuł się słabiej, a przede wszystkim nie miał siły pod koniec (znacznie zresztą wówczas dłuższej) trasy. Czas wyszedł najlepszy z tych trzech startów. Teraz trasa była zmierzona dokładnie. Jednak to rok temu zmierzyło się supertempo 1:42/100m, a w tym – raptem 1:46/100m.


Królik zadowolony jednak. Impreza zorganizowana perfekcyjnie, atmosfera wspaniała. A przede wszystkim, skutecznie uciekł Królik na cały dzień przed własnymi myślami.


środa, 21 czerwca 2017

Długie, ale wolne pływanie na basenie. Dwa medale na osłodę

Kolejne zawody, w których udało się fartem Królikowi wystartować. Jeszcze jedne za parę dni, może szpital da dyspensę. Królik wciąż słaby, ale trochę mniej słaby niż przed triathlonem. Może te wszystkie trujące medykamenty, które i tak nie pomagają, nieco się wypłukały z organizmu.

Oczywiście skorzystał Królik z okazji i popłynął na najdłuższym i najmniej popularnym dystansie, który w ogóle rzadko jest organizowany, bo 1500m to pewnie koszmar organizatorów. W ogóle pływanie długodystansowe to nuda jakich mało.

W oczekiwaniu na start
Królik długo dywagował, jaki czas wpisać w zgłoszeniu. W końcu zadeklarował superbezpieczne, patrolowe wręcz tempo, które byłoby dyshonorem nawet na nadmierzonych i wzburzonych wodach otwartych. Potem dopiero zaczął liczyć i sprawdzać, ile to właściwie zajmuje takie mocne, ale spokojne pływanie na długich pociągnięciach. Zaczął marzyć o wyniku o dwie minuty szybszym niż zadeklarowany.

Rozgrzewka była miła. Pięćdziesiątki w tempie nadziei szły dobrze. Ale potem ponad dwie godziny wyczekiwania na start w gorącu i hałasie, jakoś Królika sponiewierały i znów stanął na słupku w stanie rozedrgania. Skok oczywiście fatalny, ale przy takim dystansie, nie miało to na szczęście znaczenia. I już na pierwszej setce Królika zatkało, nie zdawał sobie sprawy, że za szybko płynie. A trener powtarza do znudzenia, że trzeba się nauczyć wyczuwać i kontrolować tempo.

Duma kroczy przed upadkiem. Snapshot z videorelacji megatiming...
Najgorsze w pływaniu na maksa u Królika to te ściśnięte bebechy. Chyba krew odpływa z wnętrzności do mięśni i brzuch łapie jakiś jeden wielki skurcz, który nie wiadomo, czy skończy się rzyganiem, zawałem, czy utratą przytomności. No i liczenie. Królik zawsze liczy baseny. Na każdym treningu liczy. Stale liczy. Ale tu to liczenie mozolne, tak długo nie chciało się dobić do jednej trzeciej, do połowy. A potem już niby „z górki” pocieszał się Królik, ale wciąż tak daleko. Konkurencja gdzieś się rozpłynęła, nie było się czego trzymać. Tylko ta paskudna czarna linia na białym dnie. I nawrót. I znów linia, która nie chce się skończyć. Nawrót. I znowu. Tak w okolicach dwóch trzecich brzuch trochę odpuścił, a Królik wreszcie z wyobrażonym uśmiechem pomyślał, że jednak da radę dopłynąć po ten medal.


Nie miał już oczywiście siły na finisz, choć gdyby widział czas, to na dwustu ostatnich metrach te trzy sekundy by urwał. Ale wynik i tak zaskakująco dobry w stosunku do oczekiwań. Tempo oczywiście spadało, ale i tak w każdym momencie było znacznie szybsze niż optymistyczne oczekiwania przed startem. No zdziwił się Królik zobaczywszy taki wynik na tablicy, bo płynęło mu się raczej ciężko, mozolnie, co przypisywał raczej swojej słabości niż temu tempu. W dodatku nie był ostatni, w dodatku z racji niepopularności dystansu trafił mu się złoty krążek.



I jeszcze najważniejszy Króliczy dystans: 400m. Samopoczucie niby dobre, ale brakowało dynamiki, jakiejś energii i optymizmu. Było dobrze przez pierwsze 200m. Trzymanie się konkurencji, dobre tempo. A potem wszystko siadło. I już na oparach i z niemożnością przyspieszenia dopływał Królik do mety (pierwszy raz, chyba po tych 1500m, zdziwiony, że to taki krótki dystans). Rekord życiowy niby jest, ale tylko dlatego, że pół roku temu startował Królik prosto ze szpitala. Wyniki na treningach bywały już o wiele, wiele lepsze i Królik miał wielką nadzieję na udokumentowanie na zawodach takiego właśnie czasu. A tu brak siły, beznadziejne nawroty, niewykorzystane nogi. No dramat po prostu. Fartem znów trafił się medal, który jakoś tam osłodził słaby wynik.



Pływa Królik dużo, ale takie zawody są fajną weryfikacją celowości wysiłków treningowych. W przypadku Królika – weryfikacją głównie negatywną – rzecz jasna. Za kilka dni trzy kilometry na otwartej wodzie. Wreszcie coś bardziej króliczego.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Enea 5150 Warsaw Triathlon. Liczy się wynik

Jeszcze tydzień temu zarzekał się Królik – byle tam być, byle wystartować. Nieważny wynik, nieważne nic, byle nie leżeć w szpitalu.

Ale Królicza głowa tak nie działa. Choć naprawdę Królik nie miał zamiaru się z nikim ścigać, to jednak liczył na lepszy wynik. A przede wszystkim liczył po cichu na to, że to zepsute ciało jakoś jednak nie podda się tak totalnie.

Mimo bardzo ciepłej wody zdecydował Królik płynąć w piance. Mimo dwóch lat jeżdżenia we wpinanych butach, zdecydował Królik jechać w butach biegowych na rowerze. No i zmęczyła Królika sobota z całą procedurą przygotowania, jazdą nad Zalew, oddawaniem worków, testowaniem wody.

Królik w takim lekkim otępieniu w niedzielę od samego świtu wszystkim się zajmował. Po prostu nie dopuszczał myśli o tym, co ma się dziać. Przyjął taktykę: plan as you go.

W sobotę było cicho i gorąco 
Pływanie
Okrutnie Królika zmęczył zbieg do wody i ledwo mógł złapać dech, gdy w końcu było trochę głębiej niż po kolana i można było płynąć. Płynął swoje i nie przejmował się, że ktoś go doganiał. Zaraz się to doganianie zresztą skończyło i sam Królik przeganiał pośród sporej fali na Zegrzu. Czas totalnie marny, ale okazało się, że na tle pozostałych uczestników wcale przyzwoity.

Rower
Na trasę kolarską wyjechał więc Królik wcześnie i dał satysfakcję prawie tysiącu zawodników z wyprzedzania go. Jechało się gładko, bez tłoku, głównie z wiatrem, po równiutkim asfalcie. Taka trasa marzenie. Królik się totalnie zrelaksował, z nikim się nie ścigał, przeżył jakieś podjazdy na wiadukt, na most, czy na skarpę, przeżył bruk na Placu Krasińskich i w sumie czas roweru wyszedł całkiem satysfakcjonujący.

Szkocidło gotowe na burzę, której nie było
Bieg
No i zaczęło się to, czego Królik obawiał się najbardziej. Z bieganiem jest ostatnio bieda. Po prostu Królik nie jest w stanie biegać. Zaraz go zatyka, spowalnia, męczy się okrutnie najwolniejszym truchtem. W dodatku zaczął się skwar. Królik już po kilometrze umierał, a tu krzywy bruk na Krakowskim, bruk na zbiegu, no i wbieg Karową. W połowie pierwszej pętli nie ogarniał Królik umysłem, że da radę zrobić drugie kółko. Nie patrzył Królik na zegarek. I to chyba był największy błąd. Nie wiedział, jak wolno biegnie, nie motywował się zupełnie. Po prostu pełzł, również psychicznie, krok za krokiem przed siebie. Wszystkie krzyki, muzyki, kibicowanie, zachęcanie było gdzieś na marginesie uwagi. W ogóle nie było ambicji, walki, energii, było tylko jedno jedyne pragnienie: niech to się już skończy.

W kontekście Króliczego wyniku hasło z koszulki zdecydowanie na wyrost
Wynik
Beznadziejny. Zupełnie dramatyczny. Równie zły, co dwa lata temu w Sztokholmie. Tam jednak było inaczej. Pływanie było w jeszcze trudniejszych warunkach i kosztowało Królika cztery minuty więcej. Rower był co prawda na nieco krótszej trasie, ale za to z morderczymi dość podjazdami na Vesterbron. Czas roweru prawie identyczny. Również podobnie długo trwały wówczas Królicze przebieranki. Wtedy był Królik zdrowy, ale bieg też schrzanił. W Sztokholmie jednak było jeszcze goręcej niż w Warszawie, a Królik na rowerze nie wypił praktycznie nic. Rozwaliły go (cztery) podbiegi pod pałac królewski (znacznie bardziej strome niż Karowa). Było więc chyba w Sztokholmie klasyczne odcięcie i odwodnienie. Tym razem Królik pił na rowerze dużo i pił jeszcze podczas zmian, było zdecydowanie chłodniej. Więc w Warszawie – choć brzmi to jak kiepska wymówka – chyba jednak zawiniła zepsuta krew…


Impreza bardzo fajna i było tam też trochę Króliczej radości. Sam start Królikowi jednak nie wystarczył. Zawsze ostatecznie liczy się wynik.