Mimo całego (nie)zdrowotnego syfu Królik nie dał się zamknąć w szpitalu
i pojechał na obóz open water. Chyba by się pochlastał, gdyby nie pojechał, bo –
jak i w zeszłym roku – było cudnie. To były cztery dni oczyszczania głowy z
myśli o sprawach ostatecznych.
Był las do biegania, asfalt do jeżdżenia, basen do ćwiczeń. A przede
wszystkim był wiatr targający powierzchnię jeziora, w którym woda miała
szesnaście stopni, więc było wspaniale rześko. Moczył się Królik i reszta co
najmniej trzy razy dziennie. Pływał dużo w piance, obtarł sobie szyję, pływał
sporo bez pianki i potem odmarzał pod prysznicem.
W międzyczasie to już ledwo miał
czas Królik na jedzenie i spanie, choć reszta jakoś jeszcze towarzysko umiała
czas sobie zagospodarować. Tych wszystkich cudów wyszło nawet więcej niż w
zeszłym roku, głównie za sprawą pierwszego dnia, gdy udało się i krótką
przebieżkę zrobić, i dookoła jeziora się przejechać i na pół godziny do wody
wleźć.
Królicza krew nadal jednak w rozsypce. Słaby Królik i męczy się
najdrobniejszym ćwiczeniem siłowym. Najbliższa przyszłość mocno jest niesprecyzowana.
Trudno powiedzieć, co wyjdzie z planów startowych, a jak już nawet Królik na
starcie stanie, to czy w ogóle w jednym kawałku dotrze do mety?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz