poniedziałek, 30 czerwca 2014

Pływanie z potworą. Królik po uszy w Loch Ness


Oprócz tego, co w zachęcającym tytule, Królik kontynuuje tu swoje dwumiesięczne raporty treningowe. Było już o majowo-czerwcowym obłędzie pływania. Faktycznie dużo tego pływania było. W sumie 86.3km, w tym aż 28.9km w otwartej wodzie. Pod gołym niebem pływa się Królikowi coraz lepiej, swobodniej, bezstrachowo. Nawet robi Królik ostatnio autentyczny trening w otwartej wodzie. Są interwały i ćwiczenia techniczne i oddechowe. Wspaniale, choć wciąż w jeziorze siedzi Królik znacznie krócej niż na ogół w basenie. 




Przy okazji krótkiego pobytu w Szkocji, nie mógł Królik odpuścić okazji zaznajomienia się z Nessie. Okazało się to jednak dość trudne. Pogoda dopisała, padało tylko trochę, temperatura wody wynosiła 6 stopni, ale najtrudniejsze było (czego Królik zupełnie nie przewidział) samo zejście do wody – kamieniste plaże, które w połączeniu z lodowatą wodą sprawiają, że nie sposób (bez jakiejś ochrony stóp) po prostu wbiec do wody i szybko się zanurzyć. A wchodzenie powoli z wyjącymi z zimna i od kamieni stopami, jest dość torturowate. 

Kamieniste plaże jeziora Ness
Królik więc nie popływał, zanurzył się tylko w najbardziej niesamowitym jeziorze, jakie do tej pory widział. Jeziora z czarną wodą, wodą wylewającą się za horyzont, z chmurami i mgłami opadającymi z otaczających zboczy. A potworę widać przecież wyraźnie na zdjęciach!


Kolejny dowód. Zdjęcie z 2014 roku

Dwukółkowanie też przybrało spore wymiary ostatnio. Choć Królik na swoim mieszczuchu gdzieś na mazowieckich kolarskich trasach wygląda jak WALL-E wśród robotów typu EVE, a i porusza się dwukrotnie wolniej, z zapałem jeździ za miasto. Dojrzewa Królik do wejścia w posiadanie roweru szosowego. A w ramach przygotowań, przejechał się Królik dwa dni na pożyczonej szosie. Po tych stu sześćdziesięciu kilometrach, zaczął Królik ogarniać utrzymywanie równowagi, górny i dolny chwyt, hamowanie i zmienianie przerzutek. Wrażenie, że taki rower można szybko i łatwo rozpędzić do ponad 30km/h jest fantastyczne. W szkockich Highlands też było trochę rowerowania. Na pożyczonym rowerze o absurdalnie szerokich oponach, który jednak dzięki nim jak czołg wspinał się na wszelkie wzniesienia, również off road. Kraina cudna i bardzo do rowerowania się nadająca (choć raczej bez stricte rowerowej infrastruktury). Maj i czerwiec więc to 2110km przedwukółkowanych przez Królika.

Zielono-brunatna kraina do dwukółkowania

O bieganiu nie warto nawet wspominać. Było kilka kilkukilometrowych prób, które za każdym razem z powrotem nadwerężały wszystkie bolące miejsca.

piątek, 20 czerwca 2014

O bieganiu mało, o bieganiu za dużo, o kontuzjach, zawiści i o nieprzebiegniętych zawodach


Królik nie dzieli się swoimi sportowymi planami. Ani z szerokim światem, ani z najbliższymi. Bo największym strachem zawsze napawała Królika porażka niespełnionych oczekiwań. Najlepiej świadczy o tym to, że na swój pierwszy maraton Królik zapisał się (i pobiegł) w tajemnicy przed wszystkimi.

Królika obecne największe rozczarowanie to niepobiegnięcie w wyczekiwanych, arcytrudnych i wymagających zawodach biegowych. Jako nieosiągalne marzenie ten bieg majaczył w króliczej świadomości od kilku lat, pół roku temu udział w biegu (tak trudny organizacyjnie, logistycznie) wydawał się wreszcie w zasięgu ręki i Królik nastawiał się na niego, myślał o nim codziennie. I przygotowywał się. Wszystko było temu podporządkowane. Ile zrobił Królik przysiadów, podbiegów, skipów, wieloskoków, interwałów, długich wybiegań. Ile? Za dużo.

Jedna, a potem druga kontuzja, nadwerężenie i koniec biegania, planów i marzeń. Z płaczem oddał Królik swój udział w biegu komu innemu. A teraz ci inni wracają z medalami, z wrażeniami, bohaterowie. Królik nie może powściągnąć nieprzyjemnej zazdrości i poczucia niesprawiedliwości. Bo oni może nie zrobili tylu przysiadów, tylu wybiegań i skipów, nie byli w treningach tak systematyczni (i na lepsze im to wyszło).

Drugi raz się to zdarza Królikowi. I tego pierwszego razu też nie może wciąż Królik przeboleć. Kilka lat temu zapisał się na odległy, niezwykły maraton. Przygotowywał się do niego niezwykle skrupulatnie cały rok. Tylko, że na parę tygodni przed maratonem czuł się jakoś dziwnie i słabo. Zdecydował, że w tym stanie nie może biec maratonu. Ale bilet był już wykupiony. Królik z płaczem (celowo) zostawił w domu buty biegowe i poleciał popatrzeć. Małe miasteczko opanowane zostało przez biegaczy z całego świata. Nic innego w ten weekend nie mogło się dziać na tym krańcu świata. Królik chodził i wszędzie widział to, co go ominie. Kilometrowe znaczniki przy trasie biegu, ludzi w sportowych butach i kolorowych kurtkach, barierki, koszulki, medale, bramę mety, plakaty, wreszcie zawodników, kibiców, obsługę. Królik odebrał pakiet startowy i zataczając się niemal z rozpaczy miał zamiar w pierwszym lepszym sklepie kupić sobie byle jakie buty biegowe, albo nawet pobiec w zwykłych górskich butach, byle wziąć udział w tym wielkim święcie. Nie pobiegł oczywiście. Wmawiał sobie, że „zwyciężył rozsądek”.

Zwyciężył rozsądek. Bo tak wszyscy mówią i powiedzą jeszcze, że to nic, że góry są zawsze otwarte, że można sobie tam pojechać, przebiec, za darmo, bez tłoku. Ale to nieprawda. Taka impreza to coś więcej niż tylko przebiegnięcie. To poczucie brania udziału w niezwykłym wydarzeniu, bycia częścią pewnej wybranej grupy, to udowodnienie przynależności do ludzi, którzy osiągnęli metę tego właśnie biegu.

Inni będą przekonywać, że bieganie samo w sobie ma być przyjemnością i radością, że robi się to „dla siebie”. Ale to „dla siebie” dla wielu, dorosłych w końcu ludzi oznacza koszulkę finishera, zdjęcia z mety i głupi kawałek metalu na tasiemce. To symbole sukcesu, nagroda za wyczerpującą, systematyczną pracę.

A nie zawsze jest tak, że systematyczna praca, miliony ćwiczeń, tysiące przebiegniętych kilometrów, monitorowanego tętna, tempa, kadencji, przynoszą efekt. Nie zawsze jest tak, że praca nad sobą daje nagrodę w postaci tego metalowego krążka na tasiemce. Czasem, i to naprawdę niekoniecznie z własnej winy (dobra, Królik się przetrenował prawie świadomie), po prostu coś nie wychodzi. Wszechobecna ideologia sukcesu okupionego ciężką i systematyczną pracą jest przytłaczająca. Królik, który jak wiadomo wszelkim modom ulega, zupełnie nie potrafi poradzić sobie z tym i pała bezlitosną zawiścią do tych, którym się udało to, co on sam planował osiągnąć, ale jemu się nie udało.


Czy może być inna ilustracja do takiego haniebnego wpisu?


Królik ma nadzieję, że to on tylko tak ma. Po pierwsze, że tylko on się tak idiotycznie przetrenowuje, a po drugie, że tylko on ma to zawistne uczucie do innych.

A oto doniesienia z frontu systematycznej, ciężkiej i beznadziejnej pracy nad pokonywaniem kontuzji. Po niemalże trzech miesiącach ćwiczeń, tysiącach powtórzeń, kilkudziesięciu godzinach na stole rehabilitanta odbyły się już królicze pierwsze po przerwie biegi. Pierwsze przebiegnięte cztery (!) kilometry wprowadziły Królika niemalże w stan euforii (szybko zweryfikowany odnowieniem się bólu). Potem było 2.5km. Ból. Wałkowanie. Rozciąganie. Ból. Fizykoterapia. Ból. Chłodzenie. Ból. Rozciąganie. Potem znów 4.3km. Ból. Rozciąganie. Prądy. Ból. Wałkowanie. Rozciąganie. Suche igłowanie. Ból. Rozciąganie. I na razie tyle. Kolejne nieprzebiegnięte zawody niestety utwierdzają Królika w przekonaniu, żeby swoimi marzeniami się nie dzielić. Zawsze można powiedzieć „biegam dla siebie, dla samej radości biegania”. Tere fere.