środa, 28 grudnia 2016

Błędne koło wolnokurczliwości

Przymulenie, przemęczenie, brak szybkości, brak siły. To króliczy stan permanentny przez ostatnie dwa lata. Bo się Królik bez sensu koncentruje na objętości treningu. Wedle zasady:  byle więcej. Na siłę nie starcza już siły. Ani czasu, ani chęci. A jeszcze do tego zaczęły się też jakieś dziwne cyrki z króliczą krwią. 

Królik widzi ten brak siły i szybkości na każdym treningu pływowym – w ćwiczeniach powyżej 200m jest w stanie dotrzymać kroku kolegom, na krótszych odcinkach jest tragedia, zero możliwości przyspieszenia.
 
Test zakwaszenia i mocy na trenażerze w lecie 2016

Test na trenażerze na obozie letnim potwierdził dramatycznie wzrastające zakwaszenie. Może więc zbytnio rozbudowały się te nieszczęsne czerwone włókna mięśniowe, wolnokurczliwe, które lubią kurczyć się w tlenie. Brakuje za to tych szybkokurczliwych, którym tlen do krótkiej pracy nie jest potrzebny.
 
Czasem się Królik zmusi, żeby jednak coś przyspieszyć, dokręcić ...
  Test zakwaszenia na świątecznym obozie też wskazał dziwne wyniki. Się Królik zmęczył zadaniem w płetwach podczas treningu. A potem w czasie testu na 3x400m z progresją, zamiast się zakwaszać, to odkwaszał się od 7.0 do 3.5, po prostu wypoczywał, choć popłynął ostatnią czterysetkę w tempie zeszłorocznych zawodów. Obłęd jakiś.

... albo takie sobie przyspieszenia Królik czasem robi.
No więc wciąż jest to samo: im bardziej Królik zmęczony, tym mniej może przyspieszać, tym mniej ma ochotę na jakieś siłowe ćwiczenia. Tym bardziej jednak czuje się winny, więc wychodzi na trening typu truchtanie, pływanie patrolowym tempem, albo kręcenie ledwo co na rowerze. Królik nie odpuszcza, ale też nie wypoczywa na tyle, by w końcu mógł zrobić jakiś konkretniejszy trening.

niedziela, 4 grudnia 2016

Czarno-biało kolorowo


Cały miesiąc poza szpitalem. To było przegięcie i tak. I pokątnie brane leki na tę zepsutą krew, które i tak niewiele pomagały. Więc z powrotem Królik wpadł w szpitalne ubezwłasnowolnienie, upokorzenie, upodlenie. Z powrotem na korytarz, z powrotem na doby, podczas których nie widzi się nawet, jaka jest pogoda na zewnątrz. Tylko że poprzedni lek ściekał do żyły cztery godziny. Był czas na wyjście na zewnątrz. Poprzedni lek nie ścinał z nóg tak, jak ten nowy, do którego Królik podłączony jest przez osiem godzin. Przy którym głowa eksploduje, chce się rzygać, spać, upadać, płakać. Królik wyszedł znów sponiewierany. I szybko, jak najszybciej z tego koszmarnego, czarnego świata, pojechał jeszcze tego samego dnia na zawody.

 
To było najważniejsze, zdążyć tam pojechać. Niekoniecznie nawet startować, ale być tam wśród tego chlapania, hałasu, kolorów, krzyków, gwizdów; wśród kolegów, nie być samemu i trochę zapomnieć o szpitalu. Chyba wcześniej by Królik tak do tego nie podszedł. Jeszcze rok temu wystartował w dwóch tylko konkurencjach, żeby się na nich skupić (to był błąd pod każdym względem, ale chodziło o wyśrubowanie życiówek – klik). W tym roku, po tych dobijających lekach i szpitalach, perspektywa się zmieniła. Startować „na luzie” – nieznane wcześniej pojęcie dla Królika – zyskało swoje uzasadnienie. Królik więc z eksplodującą z bólu głową, facjatą zasiniaczoną, z trzęsącymi się mięśniami po lekach, bez żadnej rozgrzewki po prostu popłynął 100m dowolnym i 200m zmiennym pierwszego dnia. Czasy zupełnie beznadziejne. Ale udały się skoki (w każdym razie w króliczym mniemaniu) i udało się płynąć spokojnie na długich pociągnięciach. W zmiennym udało się też nie schrzanić nawrotów jak przed rokiem. A czas zaskakująco objawił się nawet o 4 sekundy szybszy niż poprzednio.

 
Ten pierwszy dzień, a także dość dobry (choć nie ma Królik z czym porównać) wynik na 100m żabą drugiego dnia rano, dało jakąś złudną nadzieję na przynajmniej przyzwoity wynik na 400m. Jeszcze Królik w sztafecie wystartował i już trzeba się było szykować do koronnego dystansu. No i tutaj królicza porażka jest tak dotkliwa, że żadne tłumaczenia (że bez śniadania, że po szpitalu, że po dwóch innych startach) nie są w stanie Królika zadowolić. To był najsłabszy wynik od wielu lat i pogrzebanie wszelkich nadziei na złamanie sześciu minut, jakie Królik żywił jeszcze w lipcu osiągnąwszy na treningu czas około 6:09 (klik). Tak więc generalnie czarno-biało z odrobiną koloru.

Na niebiesko tempa z zawodów na 25m basenie w 2012 i 2014, na czerwono - z zawodów na dużym basenie w 2015 i treningów tegorocznych, na zielono - aktualna antyżyciowka


czwartek, 17 listopada 2016

Służbowo. Na śnieg i deszcz


Nie miał Królik raczej takiego przewidywania, że na początku listopada będzie w Oslo śnieg. Ze śniegiem było tu ostatnio słabo. Przede wszystkim wtedy, kiedy Królik się na narty wybierał. A teraz miał lecieć służbowo i o takiej nieciekawej porze roku. A tu wiadomość tuż przed wylotem – bierzże narty, pada śnieg!

Widok z domu na fjord
Śnieg był, ale i pracy sporo było, a światła dziennego prawie wcale i tylko wtedy, gdy Królik zajęty był klikaniem i roztrząsaniem fundamentalnych zagadnień tego świata. Do tego różnica kilkunastu stopni spowodowała kilkudniowy niemiły okres dostosowywania się, kiedy Królikowi było bez przerwy zimno. Bieganie uskuteczniał Królik przed szóstą rano. W totalnych ciemnościach, bo tu słońce wstawało dopiero po ósmej. Latał wokół jeziora jedyną oświetloną ścieżką. Buty miał oczywiście zaopatrzone obowiązkowo w nakładki z kolcami.

Pigger na butach obowiązkowo przed wyjściem
Na narty jednak tego śniegu brakowało. Cienka wyślizgana warstwa na głównych trasach jeszcze wystarczała, ale w lesie trzeba było manewrować i zdzierać ślizgi na wystających korzeniach, kamieniach i drewnianych kładkach. Dwa razy tylko udało się Królikowi gdzieś na chwilę wyskoczyć i nawet było to za mało, żeby przypomnieć sobie podstawowy krok. Fotek z nart nie ma – iphone odmówił współpracy na mrozie.

Na biegowej ścieżce na ponad dwie godziny przed świtem
W niedzielę na biegowej ścieżce po świcie i w topniejącym śniegu
Szczęśliwcy i twardziele, do których Królik się niestety nie zaliczał, jeździli na rowerach. Trafił za to Królik na akcję promocji jeżdżenia na rowerze w zimie organizowaną przez ratusz. Można było wymienić opony na kolczaste, zaopatrzyć się w odpowiednie ubrania, napić kawy i zjeść słodką bułę. A miasto obiecuje, że główne trasy rowerowe będą miały priorytet podczas odśnieżania w zimie.

Akcja promocji zimowego rowerowania pod ratuszem
A potem nagle zrobiło się o kilkanaście stopni cieplej, polało ordynarnym deszczem. Pozostało bieganie na coraz bardziej błotnistej ścieżce. Biegania faktycznie było sporo. Za to pływania ledwo co. Raptem dwa razy. Nie miał Królik wiele siły jeździć na basen, a i pomysł to z gruntu koszmarny, żeby główny (i jedyny 50-metrowy) basen w mieście był czynny od 7 do 19. I to nie codziennie!

Na basen (i do sauny!)

poniedziałek, 17 października 2016

Stolice roweru. Gdańsk. Podejście pierwsze


Szybki wypad weekendowy do Trójmiasta nie pozwolił Królikowi na dogłębne zbadanie rowerowych rewelacji Gdańska. Bo taka sława promieniuje z Gdańska do Warszawy, że to stolica rowerowa, że najlepsza infrastruktura i tak dalej. Królik za mało pojeździł, żeby ocenić, ale krótko – rowerowy Gdańsk nie powala. Owszem infrastruktura jest, często niezła, szerokie dedeerki z czerwonego asfaltu, przejazdy i kładki na wiaduktach.

W drodze do Gdańska. Pernilla w gdyńskim porcie
W drodze do Gdańska. Pernilla na molo w Sopocie
Ale wciąż wiele z tych dróg jest tylko po jednej stronie ulicy, kończą się niespodziewanie, niektóre są fatalnej jakości, lecą jakimś krzywym chodnikiem, czasami nie ma nic (na przykład wzdłuż ul. Jana z Kolna), albo jakieś żarty, jak po wschodniej stronie Podwala naprzeciwko dworca.

Trasa rowerowa za dworcem głównym

Przeróbka. Wyniesiony przystanek autobusowo-tramwajowy, wybrukowane torowisko, przyzwoita (acz dwukierunkowa) dedeerka. Pięknie

Pojeździć można miło trochę poza miastem. Świetna jest trasa wzdłuż morza do Sopotu. Potem gorzej. Królik jadąc z Gdyni zaraz zgubił szlak rowerowy, który jest porwany i w ogóle nie jest oznakowany. Również fajna droga rowerowa prowadzi na Westerplatte.

Trasa rowerowa wzdłuż plaży

Niepotrzebne zakrętasy dedeerki przy rondzie pod trasą schodzącą do tunelu pod Martwą Wisłą

Po tej pierwszej rowerowej wizycie w Gdańsku na razie Królik więcej napisać nie może. Trzeba będzie wrócić z rowerem na wybrzeże.

niedziela, 16 października 2016

Rozpędzany półmaraton w Gdańsku


Po ponad dwóch latach, w trakcie beznadziejnego leczenia zdecydował się Królik na półmaratońskie występy wyjazdowe

 
Od kiedy Królik chory, to tak trochę inaczej zaczął myśleć o zawodach. Bo na ogół to myślał tak, że zawody to są po to, żeby poprawiać swoje życiówki, żeby zajechać się na maksa, że startować można tylko w szczycie formy będąc przekonanym, że uda się powalczyć o zacny wynik. A teraz trochę jakby Królik zrozumiał tych, co ledwo doczłapują do mety. Bo może oni po operacji, może oni po zabiegu jakimś, po leczeniu fatalnym, może dla nich naprawdę wyzwaniem jest dotarcie do mety, a nie jakieś megawyśrubowane, nie wiadomo jakie wyniki.

A Królik nie startował już w biegowych zawodach ponad dwa lata (!), bo biegał mało i wolno, no i właśnie nie było szans na wynik. Im więc gorzej czuł się z powodu leczenia, tym bardziej zapragnął wystartować. Właśnie dlatego, że teraz ledwo się rusza; właśnie dlatego, że nie wie, co z nim będzie; właśnie dlatego, że teraz samo dotarcie do mety zdawałoby się nie lada dokonaniem.

Kalendarz Królika mocno jednak skomplikowany, a to jakieś plany wyjazdowe, a to zupełnie niemożliwe do przewidzenia leczenie szpitalne. W zasadzie nic nie pasowało. I nagle po serii jakichś idiotycznych szpitalnych akcji, lekarz dał dyspensę na weekend. Ze zdrowiem słabo, ale lepiej może już nie być. No to się wziął Królik i pojechał na weekend nad morze. A tu przy okazji półmaratonik gdański. Takiego dystansu to Królik nie biegał od dawna, bardzo dawna, ale bieganie dyszki byłoby jednak jakoś niepoważne, poza tym na 10km to tak trzeba się jakoś sprężać i gnać. A półmaraton to jednak spokojniejsze bieganie jest.

 
Założeniem było zmieszczenie się w dwóch godzinach, dość karkołomny plan zważywszy ostatnie królicze bezosiągi. Tempo 5:40min/km nie jest może zbyt wyśrubowane, ale dla Królika ostatnio dostępne dopiero po paru kilometrach rozgrzewki i na ogół utrzymywane przez raptem kolejnych kilka kilometrów.

Na wybrzeżu rześko, słońce żółte i zimne, a wiatr solidny. Królik ustawił się gdzieś z tyłu, daleko za balonikami na 1:59:59. Był dziwnie spokojny, choć nie miał pojęcia, na co go stać, i czy w ogóle da radę ten dystans przebiec. Oprócz wyśrubowanej życiówki z 2011 roku miał Królik tylko do porównania wynik z 2014 roku, kiedy to w stanie raczej marnej formy poleciał równiutko jak po sznurku 21km w tempie 5:18.

Zaczął Królik bardzo ostrożnie, od początku jednak wyprzedzając, co – choć cała trasa wiodła szerokimi ulicami – nie zawsze było łatwe. Pierwsze pięć kilometrów pokonał Królik w tempie 5:32, wyprzedził baloniki zająca na 1:59:59, a czuł się podejrzanie lekko, swobodnie, jakby tak sobie tylko truchtał. Powściągał więc z całej siły nogi i przez kolejne pięć kilometrów utrzymał to tempo. Wreszcie znalazł się Królik wśród biegaczy, którzy mniej więcej biegli jego tempem, poczuł też, że jednak od godziny już przebiera nogami. Ale i tak wyprzedzał. Dołączał do jakiejś grupki, obiecywał sobie, że będzie się jej trzymał aż do finiszu, po czym rozpuszczał nogi i wyprzedzał, choć do finiszu było jeszcze daleko.



Trzecie pięć kilometrów wyszło już w tempie 5:21 i Królik nagle poczuł, że to sześć kilometrów przed nim, to już jest bardzo niewiele, że jakoś w ogóle się jeszcze nie zmęczył, nie zasłużył na ten medal. I przyspieszał dalej. Najgorszy podbieg na wiadukt na Drodze Zielonej pokonał króliczymi susami wyprzedzając zawodników, których ten podbieg, a i wmordęwiatr jakoś przyhamował. I nagle zostało już strasznie mało. Królik rzucił się do przodu już na maksa, wydłużył krok, leciał jakoś swobodnie, zadziwiony, że jedyne, co mu lekko przeszkadza, to pianista ślina tocząca się z pyska.

Czwarta piątka była już w tempie 5:05, a ostatni pełny kilometr w 4:40. Wleciał Królik na metę pełnym sprintem i choć nie dogonił wyniku z 2014, to poleciał zaskakująco szybko, do tych dwóch godzin mając ładnych kilka minut zapasu. Oczywiście Królik zaraz zaczął obliczać i analizować i zastanawiać się, co by było gdyby… Ale przecież jest zadowolony. Bo dostał ten swój biegowy medal pokonując idiotyczne leczenie i słabość ostatnich miesięcy, pokonał półmaraton z pięciominutowym negative splitem, a przede wszystkim z poczuciem siły, mocy, radości z tej niezbyt wyrafinowanej i mało turystycznej trasy przez gdański Wrzeszcz, wokół Zaspy i Przymorza.

czwartek, 29 września 2016

Stolice roweru. Kopenhaga i okolice


Oczywiście, że Kopenhaga jest stolicą rowerów (jedną z dwóch). Zarówno pod względem udziału rowerzystów w codziennych dojazdach, jak i jeśli chodzi o infrastrukturę i udogodnienia. Od ostatniego pobytu Królika w Kopenhadze między innymi pojawiły się rowery publiczne (białe, z mapą i gpsem na wyświetlaczu, wypasione w ogóle), wyremontowano okolice Nørreport Station, a place wokół zostały zasiedlone morzem rowerów, oddano do użytku Cykelslangen czyli most rowerowy łączący Kødbyen na Vesterbro i Islands Brygge na Amager. Wszystko to łącznie z zieloną falą na głównych trasach dojazdowych w godzinach szczytu, szerokimi asfaltowymi na ogół, jednokierunkowymi drogami dla rowerów z osobną sygnalizacją świetlną (kilka sekund przewagi nad samochodami jadącymi w tym samym kierunku), pasami do skrętu i tak dalej – sprawia, że jeździ się cudnie.

Cykelslangen przed świtem
Zjazd na Cykelslangen od strony ronda przy centrum handlowym Fisketorvet

Jeździ się wygodnie, jeździ się szybko, bo spod każdych świateł rusza czołówka czekających na zielone rowerzystów, która rozwija niesamowite tempo i wyprzedza kogo się da. Wydaje się Królikowi, że tu znacznie częściej niż w Amsterdamie przestrzega się przepisów (również rzadziej porzuca się rowery gdzie popadnie), a także, że rowery generalnie są w lepszym stanie niż holenderskie. I choć nie zawsze infrastruktura rowerowa pozwala na oddzielenie się od aut, skręcający w prawo naprawdę czekają aż horda rowerzystów jadących prosto po ich prawej stronie przejedzie, choć – z wyjątkiem turystów – piesi raczej nie wchodzą pod rowery, to nie wszystko jest tak super różowo. W Kopenhadze sporo jest bardzo szerokich arterii z mnóstwem samochodów, czasem odseparowane drogi dla rowerów gdzieś giną i jedzie się jezdnią, zdarza się, że autobusy wpychają się spod przystanku zajeżdżając drogę rowerom. Podobnie jak w Amsterdamie, trzeba się nauczyć poruszać po Kopenhadze, poznać różne nieformalne zasady panujące na drodze (wobec innych rowerzystów, pieszych i samochodów) i sposoby wynegocjowywania sobie swojego miejsca na drodze – np. przejeżdżania przez przejazd przez dwujezdniową drogę.

Rowerem do Helsingør...
... i na Amagerstrand

Królik zna Kopenhagę, a w każdym razie te okolice, po których się poruszał, na tyle dobrze, by jeździć na pamięć. To bardzo ułatwia. No i podobnie jak w Amsterdamie najbardziej irytowali Królika turyści, którzy chwiejnie ruszają spod świateł, jeżdżą obok siebie, albo tak, że uniemożliwiają wyprzedzanie, a jadą generalnie wolno i skłonni są do nieprzewidzianych zachowań, głównie zatrzymywania się lub skręcania w najmniej oczekiwanym momencie.
 
Takie trasy rowerowe: wokół Amager, do Helsingør i z powrotem, wzdłuż północnego wybrzeża Sjælland

No i jak zwykle jeździł Królik trochę poza miasto. Wyznaczone trasy krajobrazowe są fajne, choć nie zawsze dobrze oznakowane, zjeżdżające niekiedy bez zapowiedzi z asfaltowej nawierzchni, na co nie każdy rower i rowerzysta może mieć ochotę. I choć jest ich dużo, a oprócz tego wzdłuż jezdni generalnie są wydzielone drogi dla rowerów (na ogół poza miastem razem z chodnikiem), to jednak wielokrotnie musiał Królik jechać po prostu pasem jezdni. No i niestety wielu duńskich, i wielu telepiących się tam także szwedzkich, kierowców wyprzedzało nie zwalniając w równie małej odległości od roweru, jak wszędzie indziej. Nie doświadczył Królik nieprzyjemnych sytuacji, jak kilka razy dziennie w Warszawie i okolicach, czy na przykład w Irlandii, ale miał tu niezbity dowód, że żeby rowerzysta poczuł się bezpiecznie, a kierowcy nie mieli możliwości go ujechać, po prostu musi być odseparowany od aut – co najmniej paskiem farby (no i musi być wtedy więcej miejsca na jezdni), a najlepiej jednak krawężnikiem.

Więc trochę sobie Królik pojeździł na zwykłym trójbiegowym pożyczonym mieszczuchu, generalnie od plaży, czy kąpieliska do kolejnego kąpieliska: wokół Amager, do Helsingør i kawałek wzdłuż północnego wybrzeża Sjælland. Pogoda była idealna na rower, a Królik z tą swoją zepsutą krwią i kilkudniową dyspensą od szpitala, napawał się każdą minutą tej jazdy.

wtorek, 27 września 2016

Przekupstwo na koniec wakacji


Krew królicza nadal popsuta. Tydzień po wypuszczeniu ze szpitala, już chcieli Królika z powrotem zamknąć. Ale Królik przekupił, a może raczej zaszantażował, lekarza i oznajmił, że wyjeżdża do Kopenhagi i koniec. Bo ważna konferencja, a może ważniejsze – bilety kupione, dwa dodatkowe dni opłacone w hotelu, szykujący się ostatni letni weekend, ostatnia szansa do popływania w morzu w tym roku. No i z jakimiś ratunkowymi medykamentami w plecaku, poleciał Królik do Kopenhagi, którą zna nieźle, i którą uwielbia przede wszystkim ze względów rowerowych i możliwości pływowych. Jeśli chodzi o dostęp do wody Kopenhaga niekiedy przewyższa Sztokholm (piaszczyste plaże, ale brak jeziorek), a rowerowo dorównuje (choć inaczej) Amsterdamowi.

Pływalnia na Amagerstrand

Pływalnia na Islands Brygge w samym centrum miasta
 
Więc Królik skupił się na tym pływaniu. A że miał czas na dojazdy, jeździł raczej na plażę, niż do otwartych basenów wpuszczonych w morze w środku miasta (tam zresztą temperatura wody była niższa, chyba ze względu na portową głębokość i mniejsze nasłonecznienie wśród zabudowy). Po raz kolejny okazało się, że Królik nienawidzi pływać w piance, którą przezornie wziął ze sobą. Nie, nie, nie, to nie jest pływanie, tylko takie bujanie się na falach, niewygodne toto, ruchy krępuje, nieprzyjemnie zimna woda przedostaje się do środka, zanim wypełni piankę, zawsze gdzieś skórę obetrze, ciężkie, mokre i śmierdzące trzeba to potem transportować do domu/hotelu, płukać, suszyć. Faktycznie od zimna nieco chroni. Woda w Sundzie miała jakieś 14 stopni. Jak się energicznie płynie, to jest taka woda do wytrzymania. W piance w sumie nawet nie bardzo energicznie można sobie leżeć w takiej wodzie. Ale za każdym razem Królik zrzucał tę gumę i dopływał jeszcze kilkanaście minut w samym kostiumie.

Amagerstrand

Zejście do wody na plaży w Klampenborg

Ale najprzyjemniejsza okazała się wyprawa na bardzo opustoszałą plażę na północnym wybrzeżu Sjælland, zwanej też Zelandią (choć dla Królika ta nazwa przynależy raczej prowincji Holandii). Bo tam Królik pływał nago (Duńczycy nagminnie pływają nago i w całkiem nie odosobnionych miejscach). I to okazało się najdoskonalszym sposobem. Bez kostiumu, nawet bez czepka i okularków. Królik i woda. Woda czysta, z łagodniutko kołyszącą się na płyciznach bałtyckiej cieśniny falą, tylko odrobinę słona. Było absolutnie perfekcyjnie. Jedynie meduzy trochę przeszkadzały. Sporo tej galarety pływało wokół, ale było to głównie nieprzyjemne w dotyku, bo zupełnie nie parzyły one skóry.

Pustawe plaże północnego wybrzeża Sjælland

Takie miłe dwa dni na koniec wakacji. A już z powrotem Królik w ubezwłasnowolnieniu szpitalnym.

środa, 31 sierpnia 2016

Leczenie


W równym stopniu co leczenie, jest to także trucie. Może pomóc, ale nie wiadomo na ile; prawie na pewno może zaszkodzić. Bo te lecznicze specyfiki raczej niszczą niż budują. Nie tylko chemicznie, ale i w ogóle leczenie szpitalne zwala z nóg. Bo:


1. Farmakoterapia jest niewybiórcza, tylko wali na oślep jak cepem przez łeb, być może trochę naprawiając, co zepsute; ale i psując, co zdrowe
2. Szpital ubezwłasnowolnia, lekarze traktują jak żyłę, do której wlewać można różne substancje; żyła ma nie zadawać pytań
3. Szpital przygnębia, nie daje odpocząć, koszmarzy opowieściami i stanem współpacjentów
4. Ze szpitala nie można wyjść mimo słońca, dla ratowania własnej równowagi psychicznej, w końcu wychodzi się zmęczonym i steranym
5. Szpital powoduje zadręczanie się tym, co będzie dalej, szukaniem swoich win, swoich słabości, niekonsekwencji, złego prowadzenia się



Cała ta bezradność i strach to jeszcze nic wobec ciała, które jakby nie swoje, jakby nie bardzo materialne, jakby kończyny nie do końca do niego pasowały. Zniknęła cała siła nagromadzona podczas obozu, wszystkich treningów. Mięśnie działają jakby bez oporu, jakby były zbyt dobrze naoliwione, przesuwają się, ale nie wykonują pracy. Wystarczyło kilka dni trucia, by wykopać metabolizm i układ odpornościowy na jakieś inne tory. Wcale przecież nie wiadomo, czy lepsze niż poprzednio. I dalej nie wiadomo, co dalej…