poniedziałek, 27 lipca 2015

Nationalstadsparken och marathon i 54 år


Miejski park narodowy w Sztokholmie. To jakby trzy Lasy Kabackie włożyć do samego centrum Warszawy. Albo do Pola Mokotowskiego dołożyć jeszcze 39 kolejnych takich Pól. A i tak nie dorównałoby to sztokholmskiemu parkowi, który uzupełniają kolejne tereny zielone, zatoczki, jeziora, wyspy. W tym i tak bardzo zielonym i przestrzennym mieście jest to po prostu gigantyczny teren parków, lasów, łąk, skał i wody otulający Sztokholm od wschodu. Można tu się pogubić, godzinami jeździć na rowerze, biegać, pływać, grać w piłkę, leżeć na plaży, jeździć konno, pływać łódkami, zwiedzać muzea, skansen, lunapark i zabytki. Nie ma dnia, by nie natknąć się tu na jakieś zawody, treningi, gry, zabawy.



Brunnsviken i królicze kąpielisko. Owce koło Lilla Skuggan

Park powstał w 1994 jako jedyny na świecie park narodowy obejmujący zarówno tereny przyrodnicze, jak i krajobraz miejski. Większą część wschodnich krańców Sztokholmu udało chronić się przed zabudową już wcześniej, ponieważ były to zwierzyńce, tereny łowieckie i rezydencjonalne rodziny królewskiej. Terenem rozporządzają teraz trzy gminy i zarządca królewskich nieruchomości.

Na długo zanim powstał park narodowy tereny były otwarte dla publiczności i wykorzystywane do rekreacji i sportu. Ślady tego rozdziału w historii sportu początku dwudziestego wieku są wciąż widoczne. Sport stawał się wtedy popularny, choć trudno mówić o masowości takiej, jak sto lat później. Był może nieco bardziej dystyngowany, może nieco uczciwszy, może nie zepsuty masowymi środkami przekazu, pieniędzmi, kontraktami, reklamami, gadżeciarstwem. A może to tylko tak z perspektywy stu lat się wydaje?

Pierwszy obiekt na szlakach króliczych spacerów to skocznia narciarska na Fiskartorpet. Położona na naturalnym zboczu, wysokiej skale na jeziorkiem Laduvik. Miejsce nadawało się do skakania na nartach idealnie, a w 1904 roku zbudowano skocznię z prawdziwego zdarzenia. Sport był popularny, w 1926 roku dodano większą skocznię. Skakano na odległość nawet ponad 40 metrów, prosto na taflę (zamarzniętego oczywiście) jeziora. Skocznia była uczęszczana do połowy lat osiemdziesiątych. Potem podupadła, mimo prób renowacji ostatnie skoki oddano na niej w 2007 roku. Dziś wygląda bardzo smętnie.


Skocznia Fiskartorpet nad Laduviken

Drugie miejsce łączy się z historią maratonu na olimpiadzie w Sztokholmie w 1912 roku. Trasa wiodła od wybudowanego specjalnie na igrzyska stadionu, na północ po mocno pofałdowanym terenie wzdłuż Brunnsviken i Edsviken przez obszar dzisiejszego parku narodowego do Sollentuny i z powrotem. Trasa liczyła około 40.2km, wyznaczony cztery lata wcześniej na olimpiadzie w Londynie dystans 42.195km nie był jeszcze usankcjonowany.

Bieg rozpoczęto około drugiej po południu w skwarny lipcowy dzień. Dyscyplina wzbudzała ogromne zainteresowanie i emocje, na stadionie dostawiono tymczasowe trybuny, mnóstwo gapiów wyszło na trasę biegu. Z 69 uczestników do mety dotarło raptem 35. Jeden ze sportowców umarł z przegrzania (biegł bez nakrycia głowy, dodatkowo wysmarował się tłuszczem). Zwycięzca, Kennedy McArthur z Południowej Afryki, wbiegł z powrotem na stadion po 2h36min. Sto lat później rozegrano jubileuszowy maraton po tej samej, o ile to było możliwe, trasie. Tylko siedem osób, spośród niemal sześciu tysięcy startujących, pokonało czas McArthura, mimo że z pewnością mieli łatwiejsze warunki pogodowe, równiejsze drogi, lepsze buty, no i nikomu nie przyszłoby do głowy wysmarować ciała tłuszczem.


Zwycięzca maratonu z 1912 Kennedy McArthur (zdjęcie z wystawy w Riksidrottsmuseet). Rok po olimpiadzie w miejscu maratońskiej zawrotki w Sollentuna ustawiono kolumnę upamiętniającą wydarzenie

Z biegiem olimpijskim 1912 roku wiąże się jeszcze historia najwolniejszego maratonu w historii. Japończyk, Shizo Kanakuri, stracił przytomność podczas biegu, zajęli się nim okoliczni rolnicy. Kanakuri nie powiadomił organizatorów, nie powrócił już na stadion i po cichu opuścił Szwecję. Na zaproszenie szwedzkiej telewizji przyjechał w 1966 roku do Sztokholmu, by symbolicznie dokończyć bieg. Uzyskał tym samym (nieoficjalny) czas 54 lata 8 miesięcy 6 dni 5 godzin 32 minuty i 20 sekund.

wtorek, 14 lipca 2015

Blixväxling


Cotygodniowe otwarte spotkania treningowo-rywalizacyjne "Try triathlon" pod auspicjami triathlonu sztokholmskiego gromadzą pokaźną grupkę amatorów. Od takich, którzy pożyczają na miejscu piankę, wkładają ją tyłem do przodu, a w trasę rowerową wyruszają rowerami miejskimi; po takich na poły profesjonalnych triathlonistów, którzy przychodzą ścigać się z kosmicznymi prędkościami na wypasionych rowerach. Królik więc plasuje się gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami, a spotkania wykorzystuje do ćwiczenia szybkości i zmian.

Dystans bowiem jest skromny, akurat na trening szybkościowy. Pływania w morzu jest około 400m i to „około” jest tu bardzo zasadne, bo dystans poważnie różni się w zależności od tego, w którym miejscu organizatorzy akurat upuszczą bojkę znaczącą miejsce zawracania. Trasa rowerowa króciutka, jakieś 6.5km po niezłym asfalcie, ale wśród samochodów i z dwoma nawrotkami; za to nietypowo jak na sztokholmskie warunki, prawie zupełnie płaska. No i wreszcie niecałe 2.5km trasy biegowej z dwoma dość paskudnymi podbiegami. Proporcje trzech dyscyplin są więc dość nietypowe. Gdyby było prawie dwa razy więcej roweru, byłby prawie super sprint. Pływania jest proporcjonalnie (w porównaniu do dystansów olimpijskiego i IM, tudzież ich ułamków) najwięcej. Inaczej niż na oficjalnych dystansach, tu każda z dyscyplin zajmuje – Królikowi przynajmniej – podobną ilość czasu. Dość nieformalna strefa zmian zorganizowana jest na trawniku, gdzie każdy wygospodarowuje sobie miejsce na położenie roweru i reszty swoich bambetli.


Strefa zmian i socjalizacji

Królicza rywalizacyjna natura każe mu się ścigać za każdym razem i skrzętnie zliczać, ile osób jest przed nim, ile go wyprzedziło i tak dalej. Ale ściga się oczywiście też ze swoimi poprzednimi czasami. Królik więc wykorzystuje to, co może, czyli przede wszystkim pływanie. Ustawia się w miarę z przodu przy starcie z wody i zaczyna mocno, by jak najszybciej wypłynąć z pralki, co przy większej liczbie uczestników niekoniecznie się udaje. Na ogół jednak faktycznie wychodzi z wody wśród najszybszych, mimo że jest jedną z niewielu osób płynącą bez pianki. I tu Królik znów zyskuje na szybkich zmianach. Nie musi Królik się przebierać, jak co poniektórzy, którzy po wyjściu z wody robią generalną przebierankę. Królik wciąga tylko skarpetki i buty, zakłada kask i leci dalej. Jeszcze szybciej robi drugą zmianę, bo nie musi zmieniać butów. Rzuca Szkota i kask w strefie zmian prawie nie zwalniając i już jest na trasie biegowej. Ten nadrobiony na pływaniu i zmianie czas, a także krótka trasa rowerowa powodują, że na rowerze Królika wyprzedzają tylko pojedyncze osoby. Prawdziwe wyprzedzanie zaczyna się dopiero na biegu, który awansuje do najsłabszej króliczej dyscypliny. To jest naprawdę deprymujące, gdy całe watahy zawodników wyprzedzają biegnącego jak na zwolnionym filmie Królika.

Póki co wyniki z poszczególnych tygodni nie różnią się znacznie. Największy rozrzut jest w pływaniu, bo długość trasy i wirowanie pralki, bywa bardzo różne. Na rowerze i biegu te różnice to kilkanaście sekund.



Spotkania są naprawdę bardzo sympatyczne. Bierze w nich udział każdorazowo 30-100 osób. Są totalnie niezobowiązujące, a jednocześnie dość profesjonalnie zorganizowane. Przed każdym startem są pogadanki z trenerami. Oprócz ćwiczenia sytuacji startowej i zmianowej, można się też sprawdzić w bardzo różnych warunkach pogodowych. W ulewnym deszczu, w upale, na wietrze. Za każdym kolejnym razem Królik ma wrażenie, że normalizuje mu się ten triathlon, że następowanie po sobie dyscyplin oraz strefa zmian stają się oczywiste, że zaczynanie kolejnego etapu na wysokim tętnie, woda spływająca do butów, bieganie w jednoczęściowym kostiumie, stają się całkiem zwyczajne. Do zasadniczego startu jeszcze kilka takich próbnych treningów zostało.

Płyniemy. Zaczyna się ogólny piknik na mecie

A przy okazji, w tym samym zresztą parku (królewskim, nie byle jakim), zrobił Królik po raz drugi aquathlon 2km-7km. Udało się urwać niecałą minutę z zeszłorocznego wyniku. I to tylko dzięki błyskawicznej zmianie. Ta była możliwa, bo Królik bez pianki popłynął. A mimo to pływ wyszedł nawet troszkę szybciej niż rok temu w piance. Więc dobrze. I żadnego tracenia równowagi po wyjściu z wody nie było (klik). Niestety, prawie cały zysk został zmarnowany słabiutkim biegiem…





Cisza przed startem. W zeszłym roku srebrny medal za drugie miejsce. W tym roku konkurencja była silniejsza