czwartek, 29 września 2016

Stolice roweru. Kopenhaga i okolice


Oczywiście, że Kopenhaga jest stolicą rowerów (jedną z dwóch). Zarówno pod względem udziału rowerzystów w codziennych dojazdach, jak i jeśli chodzi o infrastrukturę i udogodnienia. Od ostatniego pobytu Królika w Kopenhadze między innymi pojawiły się rowery publiczne (białe, z mapą i gpsem na wyświetlaczu, wypasione w ogóle), wyremontowano okolice Nørreport Station, a place wokół zostały zasiedlone morzem rowerów, oddano do użytku Cykelslangen czyli most rowerowy łączący Kødbyen na Vesterbro i Islands Brygge na Amager. Wszystko to łącznie z zieloną falą na głównych trasach dojazdowych w godzinach szczytu, szerokimi asfaltowymi na ogół, jednokierunkowymi drogami dla rowerów z osobną sygnalizacją świetlną (kilka sekund przewagi nad samochodami jadącymi w tym samym kierunku), pasami do skrętu i tak dalej – sprawia, że jeździ się cudnie.

Cykelslangen przed świtem
Zjazd na Cykelslangen od strony ronda przy centrum handlowym Fisketorvet

Jeździ się wygodnie, jeździ się szybko, bo spod każdych świateł rusza czołówka czekających na zielone rowerzystów, która rozwija niesamowite tempo i wyprzedza kogo się da. Wydaje się Królikowi, że tu znacznie częściej niż w Amsterdamie przestrzega się przepisów (również rzadziej porzuca się rowery gdzie popadnie), a także, że rowery generalnie są w lepszym stanie niż holenderskie. I choć nie zawsze infrastruktura rowerowa pozwala na oddzielenie się od aut, skręcający w prawo naprawdę czekają aż horda rowerzystów jadących prosto po ich prawej stronie przejedzie, choć – z wyjątkiem turystów – piesi raczej nie wchodzą pod rowery, to nie wszystko jest tak super różowo. W Kopenhadze sporo jest bardzo szerokich arterii z mnóstwem samochodów, czasem odseparowane drogi dla rowerów gdzieś giną i jedzie się jezdnią, zdarza się, że autobusy wpychają się spod przystanku zajeżdżając drogę rowerom. Podobnie jak w Amsterdamie, trzeba się nauczyć poruszać po Kopenhadze, poznać różne nieformalne zasady panujące na drodze (wobec innych rowerzystów, pieszych i samochodów) i sposoby wynegocjowywania sobie swojego miejsca na drodze – np. przejeżdżania przez przejazd przez dwujezdniową drogę.

Rowerem do Helsingør...
... i na Amagerstrand

Królik zna Kopenhagę, a w każdym razie te okolice, po których się poruszał, na tyle dobrze, by jeździć na pamięć. To bardzo ułatwia. No i podobnie jak w Amsterdamie najbardziej irytowali Królika turyści, którzy chwiejnie ruszają spod świateł, jeżdżą obok siebie, albo tak, że uniemożliwiają wyprzedzanie, a jadą generalnie wolno i skłonni są do nieprzewidzianych zachowań, głównie zatrzymywania się lub skręcania w najmniej oczekiwanym momencie.
 
Takie trasy rowerowe: wokół Amager, do Helsingør i z powrotem, wzdłuż północnego wybrzeża Sjælland

No i jak zwykle jeździł Królik trochę poza miasto. Wyznaczone trasy krajobrazowe są fajne, choć nie zawsze dobrze oznakowane, zjeżdżające niekiedy bez zapowiedzi z asfaltowej nawierzchni, na co nie każdy rower i rowerzysta może mieć ochotę. I choć jest ich dużo, a oprócz tego wzdłuż jezdni generalnie są wydzielone drogi dla rowerów (na ogół poza miastem razem z chodnikiem), to jednak wielokrotnie musiał Królik jechać po prostu pasem jezdni. No i niestety wielu duńskich, i wielu telepiących się tam także szwedzkich, kierowców wyprzedzało nie zwalniając w równie małej odległości od roweru, jak wszędzie indziej. Nie doświadczył Królik nieprzyjemnych sytuacji, jak kilka razy dziennie w Warszawie i okolicach, czy na przykład w Irlandii, ale miał tu niezbity dowód, że żeby rowerzysta poczuł się bezpiecznie, a kierowcy nie mieli możliwości go ujechać, po prostu musi być odseparowany od aut – co najmniej paskiem farby (no i musi być wtedy więcej miejsca na jezdni), a najlepiej jednak krawężnikiem.

Więc trochę sobie Królik pojeździł na zwykłym trójbiegowym pożyczonym mieszczuchu, generalnie od plaży, czy kąpieliska do kolejnego kąpieliska: wokół Amager, do Helsingør i kawałek wzdłuż północnego wybrzeża Sjælland. Pogoda była idealna na rower, a Królik z tą swoją zepsutą krwią i kilkudniową dyspensą od szpitala, napawał się każdą minutą tej jazdy.

wtorek, 27 września 2016

Przekupstwo na koniec wakacji


Krew królicza nadal popsuta. Tydzień po wypuszczeniu ze szpitala, już chcieli Królika z powrotem zamknąć. Ale Królik przekupił, a może raczej zaszantażował, lekarza i oznajmił, że wyjeżdża do Kopenhagi i koniec. Bo ważna konferencja, a może ważniejsze – bilety kupione, dwa dodatkowe dni opłacone w hotelu, szykujący się ostatni letni weekend, ostatnia szansa do popływania w morzu w tym roku. No i z jakimiś ratunkowymi medykamentami w plecaku, poleciał Królik do Kopenhagi, którą zna nieźle, i którą uwielbia przede wszystkim ze względów rowerowych i możliwości pływowych. Jeśli chodzi o dostęp do wody Kopenhaga niekiedy przewyższa Sztokholm (piaszczyste plaże, ale brak jeziorek), a rowerowo dorównuje (choć inaczej) Amsterdamowi.

Pływalnia na Amagerstrand

Pływalnia na Islands Brygge w samym centrum miasta
 
Więc Królik skupił się na tym pływaniu. A że miał czas na dojazdy, jeździł raczej na plażę, niż do otwartych basenów wpuszczonych w morze w środku miasta (tam zresztą temperatura wody była niższa, chyba ze względu na portową głębokość i mniejsze nasłonecznienie wśród zabudowy). Po raz kolejny okazało się, że Królik nienawidzi pływać w piance, którą przezornie wziął ze sobą. Nie, nie, nie, to nie jest pływanie, tylko takie bujanie się na falach, niewygodne toto, ruchy krępuje, nieprzyjemnie zimna woda przedostaje się do środka, zanim wypełni piankę, zawsze gdzieś skórę obetrze, ciężkie, mokre i śmierdzące trzeba to potem transportować do domu/hotelu, płukać, suszyć. Faktycznie od zimna nieco chroni. Woda w Sundzie miała jakieś 14 stopni. Jak się energicznie płynie, to jest taka woda do wytrzymania. W piance w sumie nawet nie bardzo energicznie można sobie leżeć w takiej wodzie. Ale za każdym razem Królik zrzucał tę gumę i dopływał jeszcze kilkanaście minut w samym kostiumie.

Amagerstrand

Zejście do wody na plaży w Klampenborg

Ale najprzyjemniejsza okazała się wyprawa na bardzo opustoszałą plażę na północnym wybrzeżu Sjælland, zwanej też Zelandią (choć dla Królika ta nazwa przynależy raczej prowincji Holandii). Bo tam Królik pływał nago (Duńczycy nagminnie pływają nago i w całkiem nie odosobnionych miejscach). I to okazało się najdoskonalszym sposobem. Bez kostiumu, nawet bez czepka i okularków. Królik i woda. Woda czysta, z łagodniutko kołyszącą się na płyciznach bałtyckiej cieśniny falą, tylko odrobinę słona. Było absolutnie perfekcyjnie. Jedynie meduzy trochę przeszkadzały. Sporo tej galarety pływało wokół, ale było to głównie nieprzyjemne w dotyku, bo zupełnie nie parzyły one skóry.

Pustawe plaże północnego wybrzeża Sjælland

Takie miłe dwa dni na koniec wakacji. A już z powrotem Królik w ubezwłasnowolnieniu szpitalnym.