Oczywiście, że Kopenhaga jest stolicą rowerów (jedną z dwóch).
Zarówno pod względem udziału rowerzystów w codziennych dojazdach, jak i jeśli
chodzi o infrastrukturę i udogodnienia. Od ostatniego pobytu Królika w
Kopenhadze między innymi pojawiły się rowery publiczne (białe, z mapą i gpsem
na wyświetlaczu, wypasione w ogóle), wyremontowano okolice Nørreport Station, a place wokół zostały zasiedlone morzem
rowerów, oddano do użytku Cykelslangen czyli most rowerowy łączący Kødbyen na Vesterbro i Islands Brygge na Amager. Wszystko to –
łącznie z zieloną falą na głównych trasach dojazdowych w godzinach szczytu,
szerokimi asfaltowymi na ogół, jednokierunkowymi drogami dla rowerów z osobną
sygnalizacją świetlną (kilka sekund przewagi nad samochodami jadącymi w tym
samym kierunku), pasami do skrętu i tak dalej – sprawia, że jeździ się cudnie.
Cykelslangen przed świtem |
Zjazd na Cykelslangen od strony ronda przy centrum handlowym Fisketorvet |
Jeździ się wygodnie, jeździ się szybko, bo spod
każdych świateł rusza czołówka czekających na zielone rowerzystów, która
rozwija niesamowite tempo i wyprzedza kogo się da. Wydaje się Królikowi, że tu
znacznie częściej niż w Amsterdamie przestrzega się przepisów (również rzadziej
porzuca się rowery gdzie popadnie), a także, że rowery generalnie są w lepszym
stanie niż holenderskie. I choć nie zawsze infrastruktura rowerowa pozwala na
oddzielenie się od aut, skręcający w prawo naprawdę czekają aż horda
rowerzystów jadących prosto po ich prawej stronie przejedzie, choć – z
wyjątkiem turystów – piesi raczej nie wchodzą pod rowery, to nie wszystko jest
tak super różowo. W Kopenhadze sporo jest bardzo szerokich arterii z mnóstwem
samochodów, czasem odseparowane drogi dla rowerów gdzieś giną i jedzie się
jezdnią, zdarza się, że autobusy wpychają się spod przystanku zajeżdżając drogę
rowerom. Podobnie jak w Amsterdamie, trzeba się nauczyć poruszać po Kopenhadze,
poznać różne nieformalne zasady panujące na drodze (wobec innych rowerzystów,
pieszych i samochodów) i sposoby wynegocjowywania sobie swojego miejsca na
drodze – np. przejeżdżania przez przejazd przez dwujezdniową drogę.
Rowerem do Helsingør... |
... i na Amagerstrand |
Królik zna Kopenhagę, a w każdym razie te okolice, po których
się poruszał, na tyle dobrze, by jeździć na pamięć. To bardzo ułatwia. No i
podobnie jak w Amsterdamie najbardziej irytowali Królika turyści, którzy
chwiejnie ruszają spod świateł, jeżdżą obok siebie, albo tak, że uniemożliwiają
wyprzedzanie, a jadą generalnie wolno i skłonni są do nieprzewidzianych
zachowań, głównie zatrzymywania się lub skręcania w najmniej oczekiwanym
momencie.
No i jak zwykle jeździł Królik trochę poza miasto. Wyznaczone
trasy krajobrazowe są fajne, choć nie zawsze dobrze oznakowane, zjeżdżające
niekiedy bez zapowiedzi z asfaltowej nawierzchni, na co nie każdy rower i
rowerzysta może mieć ochotę. I choć jest ich dużo, a oprócz tego wzdłuż jezdni
generalnie są wydzielone drogi dla rowerów (na ogół poza miastem razem z chodnikiem),
to jednak wielokrotnie musiał Królik jechać po prostu pasem jezdni. No i
niestety wielu duńskich, i wielu telepiących się tam także szwedzkich, kierowców
wyprzedzało nie zwalniając w równie małej odległości od roweru, jak wszędzie
indziej. Nie doświadczył Królik nieprzyjemnych sytuacji, jak kilka razy
dziennie w Warszawie i okolicach, czy na przykład w Irlandii, ale miał tu
niezbity dowód, że żeby rowerzysta poczuł się bezpiecznie, a kierowcy nie mieli
możliwości go ujechać, po prostu musi być odseparowany od aut – co najmniej
paskiem farby (no i musi być wtedy więcej miejsca na jezdni), a najlepiej
jednak krawężnikiem.
Więc trochę sobie Królik pojeździł na zwykłym trójbiegowym
pożyczonym mieszczuchu, generalnie od plaży, czy kąpieliska do kolejnego kąpieliska:
wokół Amager, do Helsingør i kawałek wzdłuż północnego
wybrzeża Sjælland. Pogoda była idealna na rower, a Królik z tą swoją zepsutą
krwią i kilkudniową dyspensą od szpitala, napawał się każdą minutą tej jazdy.