Wystarczająco paskudny i bez
szaroburej pogody warszawski (polski) krajobraz jest teraz szczególnie niemiły
dla rowerzystów. Póki co śniegu tyle, co kot napłakał. Ale i tak jest źle. Pani
prezydent zapowiadała odśnieżanie dróg dla rowerów, przynajmniej na głównych
trasach. Królicze oczy ani kawałka odśnieżonej dedeerki nie dojrzały, z
wyjątkiem takich, które chyba z rozpędu wraz z chodnikami obrobili właściciele
nieruchomości.
A ze śniegiem jest tak, że po prostu
trzeba go odgarnąć od razu. W przeciwnym wypadku robią się lodowe koleiny, albo
wyboje nierówno ubite przez nogi pieszych, albo zwały przemielonego
samochodowymi oponami błota pośniegowego. Do tego jeszcze to zupełnie idiotyczne
sypanie solą i piachem. Ślizganiu się nie zapobiega, niszczy rower (buty i
ubrania też); wszystko zamienia w brudną, paćkowatą breję.
Nie ma co Królik narzekać, bo do tej
pory warunki były naprawdę znośne. Duży mróz przy tak suchej i słonecznej
pogodzie, jaki zdarzył się w pierwszym tygodniu stycznia, był przyjaźniejszy
przemieszczaniu się na rowerze niż oscylowanie temperatury wokół zera i opady.
Miasto jednak zniechęca do jeżdżenia zimą. Po tygodniu jeżdżenia po słonych
kałużach, łańcuch w króliczym rowerze jest do wyrzucenia, spodnie po każdej
jeździe mają słone zacieki aż po kolana, a klatkę schodową trzeba sprzątać z
kilku litrów wylewającego się z roweru tającego, czarnego syfu. Przy takiej
pogodzie wyjątkowo też czuć smród wydobywający się z samochodów.
Wszystko to jest jednak o niebo
lepsze od poruszania się komunikacją zbiorową i chodzenia pieszo. Królik
uwielbia rano zajechać do pracy z przemarzniętymi/przemokłymi stopami,
czerwonymi policzkami i plecami mokrymi od potu. I uśmiechać się w odpowiedzi
na pełne podziwu (lub politowania) spojrzenia kolegów.