czwartek, 30 stycznia 2014

Zima dobra


Zima. Zima jest wspaniała. Dobra. Królik odpuścił trochę z bieganiem, też z powodu nadwerężenia achillesa, ale po tym lodzie i śniegu, choć biega się przewspaniale, trudno zrobić trening w konkretnych tempach. Raz się Królik skusił na bieżnię mechaniczną, jakby nie pamiętał już, jakie to dziwne bieganie. I faktycznie masakra. Duszno. We łbie łomocze, jakiś koszmar dudniący z głośników i monotonne jęczenie samej bieżni i szumy innych bieżni, rowerków i orbiterków dookoła. Patrzeć się można tylko na ścianę, na której wisi wielki telewizor z transmisją meczu w tenisa, czego Królik ani nie może śledzić, ani się nie patrzeć, a jak się patrzy chwilę dłużej, to wbiega na uchwyty przed sobą i w ogóle traci poczucie równowagi. Do tego biegnie Królik według wskazań bieżniowego prędkościomierza podejrzanie wolno, jak na to, jaki jest spocony i wypluty już po 20 minutach.

NA śniegu i W słonym błocie pośniegowym

Dwukółkowanie wspaniałe przy mroźnej i suchej pogodzie, gorzej w realiach niesprzątanego śniegu, słonego błota, podziabanego stopami przechodniów ubitego śniegu na chodnikach, wrzucania sobie przemielonego przednim kołem błota pośniegowego prosto za cholewki, lodowych kolein i zwałów śniegu na DDR-ach, zasolonych i zapiaszczonych hamulców i łańcucha, sprzątania klatki schodowej z hektolitrów czarnej, słonej cieczy wypływającej z roweru po każdej przejażdżce. No i tak przebił Królik dętkę gdzieś przy okazji tego wszystkiego i miał kilkudniową pauzę od dwukółkowania. Tylko pływanie (na basenie) jest w zasadzie zimoodporne. Więc i tu zima dobra. Trzy treningi i jakieś dziesięć kilometrów tygodniowo wychodzi. Dużo czterysetek i dwusetek, łapek. I setki zmiennym, na zmęczenie, na technikę, dla odmiany.

A propos zimna, warto przeczytać, co Pilch w Dzienniku pisze o "temperaturze odczuwalnej"

I są biegówki. Stały biedne, nie rozpakowane od zeszłorocznej wyprawy na północ. Ale ruchów szurania deskami po śniegu tak łatwo się nie zapomina. Królik parę razy pośmigał po podwarszawskich laskach. Tylko że tu jest płasko. Ani sztuka smarowania, ani podchodzenia, ani zjeżdżania nie jest tak naprawdę ważna. Już spakowany Królik i rusza na północ znów z nartkami. Będą górki i dołki, lasy i zamarznięte jeziora, klasyk i łyżwowy. Będą wywrotki. Śnieg klejący się do ślizgów, gdy akurat jest w dół. I zbyt śliskie narty, by podjeść na nich pod górkę. Będzie obity ogon i śnieg w uszach. I będzie abstynencja od dwukółkowania, pływania, a w dużej mierze pewnie też od biegania. Nie będzie soli i piachu na ulicach. W ogóle żadnych ulic, pojazdów, pośpiechu, pracy. Będzie zima dobra.


niedziela, 19 stycznia 2014

Niewinni i bandyty. O owocach do picia


milk is for babies drink fruit

To hasło na dużej butelce Froosha o smaku bananowo-ananasowo-kokosowym. Królika ulubionym. Oprócz tego w krajach Beneluxu, Wielkiej Brytanii i Irlandii Królik pija Innocentych (Innocent). A w Norwegii Bandytów (Bendit). Gęste soki owocowe. Smoothie. Czasem dla Królika, który żadnych czekoladek, batoników ani takich innych nie jada, stają się ratunkiem w podróży, gdy w dworcowym kiosku nie ma owoców na sztuki (nawet po astronomicznej cenie). 


W Polsce są oczywiście Kubusie i inne podobne. I w Polsce większość takich gęstych soków jest z dodatkiem marchwi, na zachodzie to raczej rzadkość. Podstawą gęstości jest banan, ale też mango, ananas, czy kokos. Oczywiście te kupne cuda są okrutnie słodkie, połowa objętości to zapewne sok z winogron. Więc butelkowane soki smoothie z jednej strony są niewinną wegańską napitką, z drugiej jednak strony – bandyckim cukrowym atakiem. 



Lepiej zjeść banana i popić wodą.  Albo zrobić sok samemu. I tak robi Królik w domu. Banan, mrożone truskawki, mango, trochę mleczka kokosowego, świeże jagody, co tam akurat się znajduje pod ręką. Czasem wychodzą z tego raczej lody niż coś do picia. Królik w lecie zapija się i zajada takimi owocowymi paciami różnej konsystencji i temperatury. A że teraz za oknem lód, to tak się jakoś Królikowi skojarzyło.

sobota, 18 stycznia 2014

Do Władywostoku. I z powrotem…


Dziś króliczy hodometr przeskoczył o kolejnych kilkanaście kilometrów. Statystyki nie są pełne, sezony biegowe podziurawione kontuzjami i zapaścią, ale każda okrąglejsza liczba na liczniku, to powód do zadumy. Królicza zaduma zatrzymała się więc dziś na odległości pomiędzy Warszawą a Władywostokiem (w linii prostej), bo tyle właśnie wskazał hodometr.

Dużo to, czy mało? Kawał świata. Dziesięć godzin różnicy czasu. Gdyby maszerować dziesięć godzin dziennie, zajęłoby to 125 dni. Z drugiej strony jakby mało. To niecałe 20% obwodu ziemi w najtłustszym miejscu. Koleją transsyberyjską jedzie się z Moskwy do Władywostoku sześć dni; samolotem leci raptem osiem i pół godziny. A Królik w końcu biegnie już tak parę lat. Dość rozważań, teraz musi Królik z tego Władywostoku wrócić. Najlepiej z negative splitem…