To był
bardzo odpoczynkowy tydzień. Chyba się trochę Królikowi należał. W poniedziałek i czwartek ledwo treningi klubowe z nowym (acz
nieoficjalnym) rekordem na 400m kraulem. We wtorek i środę ledwo lekki truchcik
i rozkręcenie nogi. W piątek tylko kręcenie się po mieście, a w sobotę lekkie,
techniczne pływanie. Choć było to aż dziwne. Wraca Królik po porannym treningu
i robocie do domu wieczorem, a tu już nie trzeba nic biegać, nic kręcić. Tylko walić
się do łóżka można, w dodatku wcale niełatwo zasnąć tak bez zmęczenia. A to wszystko
to w oczekiwaniu na półmaraton.
I może dlatego wszystko poszło nie tak. Był to chyba najkoszmarniejszy
bieg, jaki Królik pamięta. Męczarnia praktycznie od pierwszych kilometrów. I to
nadaremno, bez satysfakcjonującego wyniku. Może hopes were too high? Leciał
Królik od początku mocno i chyba po 2km już wiedział, że jest źle. A potem było
już tylko gorzej.
Ostatnie biegi – półmaraton w Gdańsku i 15-kilometrowy Bieg Chomiczówki –
dały Królikowi (nieuzasadniony, jak się okazało) powód do optymizmu. Tam startował
Królik w ciemno. Zaczynał bardzo ostrożnie, a potem finiszował. Podobnie było
na półmaratonie w Warszawie w 2014 roku. Jak widać na wykresie tempa
skumulowane cały czas malały (czyli były coraz szybsze) na tych trzech biegach.
A tym razem – padaka. Już po pięciu kilometrach i zbiegu Belwederską do
Łazienek, tempo zaczęło rosnąć, by zamienić się w totalny dramat na Pradze i
kulminację umierania na podbiegu na Most Gdański. Królik czuł się odcięty od
wszelkich zasobów energetycznych, jakby co najmniej miał już w nogach z 50km, a
nie leżał do góry brzuchem przez poprzednie dwa dni.
No wstyd i padaka po prostu. Do tego to wszystko jest tak odległe od życiowego
półmaratońskiego rekordu, że gdyby nie pływanie, toby się Królik już dawno
pochlastał.