niedziela, 27 lipca 2014

Rowerowa moda warszawska. I idealizacja rowerowych rajów


Zdumiewa Królika, że przy trzydziestostopniowych upałach, tylu jest rowerzystów na warszawskich ulicach. Dwukókowanie w takich warunkach jest dla Królika niezłą torturą. Po paru minutach wszystko lepi się od potu. Do pracy musi Królik zabierać ubranie na zmianę i to łącznie ze zmianą bielizny. A wystarczy, że temperatura spadnie poniżej 20 stopni; wystarczy, że rano spadnie niewielki deszcz i już na warszawskich ulicach zagęszczenie rowerzystów spada dramatycznie, choć są to warunki (przynajmniej dla Królika) znacznie znośniejsze.

Przygląda się Królik mijanym w stolicy rowerzystom i zastanawia się, co wyczytać można z tego, jak jadą i jak wyglądają oni i ich rowery. Na modzie, stylu, designie, trendach nie zna się Królik równie świetnie co ślepy na kolorach, ale nie może oprzeć się wrażeniu, że kilka mód jest obecnych w Warszawie.

Typ miejski

Są więc rowerzystki i rowerzyści miejscy. Ubrani „normalnie”, po cywilnemu, na rowerach miejskich (błotniki, obudowa łańcucha, bagażnik, koszyk na kierownicy), plecy mają raczej wyprostowane niż pochylone, jadą stosunkowo wolno, widać ich przede wszystkim w śródmieściu, a najwięcej rowerzystek jest właśnie w tej grupie.

 
Typ sportowy i pośredni

Są tacy, co wyglądają jakby właśnie wyjechali z lasu: kask, okulary, rękawiczki, lycra, często spd, rower mtb na furkoczących grubych oponach, do tego pękaty plecak na pochylonych plecach. Tutaj dominują mężczyźni.

 
Typ pośredni bardziej miejski niż sportowy

Ale chyba najliczniejsza jest grupa pośrednia. Rowery mtb, czy trekkingowe – trochę dostosowane do jazdy po mieście: błotniki, bagażnik, czasem fotelik dla dziecka. Lycra niekoniecznie, raczej cywilne ubranie, torba, plecak, czasem sakwa. Niekiedy kask, ale i sandały; rower na terenowych oponach, ale z koszykiem.

Typ kurierski

Nieliczną kategorię stanowi typ kurierski (nie tylko kurierzy) – na wyścigowych rowerach, często starszych, na ostrych kołach, z wąskimi kierownicami i torbą na jedno ramię. Są jeszcze oczywiście kolarze, ale ci to raczej na trasach wylotowych, ewentualnie na Agrykoli. Są konserwatorzy ze spółdzielni mieszkaniowych, hydraulicy i budowlańcy na Wigrach i Jubilatach, zbieracze złomu i rowery obklejone i obwieszone wszystkim, co się tylko da dosiadane przez starszych panów z piłsudczykowskim wąsem i wojskową kurtką; zdarzają się rowery poziome i inne wynalazki; a sezonowo też veturilo.

Poza nielicznymi wyjątkami wszystkie te typy łączy dość wąski przedział wiekowy rowerzystów. O celach ich wędrówek nie może się Królik wypowiadać, ale nie może się Królik oprzeć wrażeniu, że w przeciwieństwie do Amsterdamu, czy Kopenhagi bardzo niewiele tych podróży to takie zwykłe wyskoczenie do sklepu, na targ, na pocztę. Że w Warszawie wciąż dominuje jazda „rekreacyjna”, ewentualnie do pracy – traktowana jako pewne zadanie na trasie dom – śródmieście. W bardziej urowerowionych miastach rower po prostu jest – jest stale, stoi pod domem, pod sklepem, pod kinem, stacją kolejową – dźwiga zakupy z targu do domu, odwozi na pociąg, do teatru, na plażę. Jeżdżą znacznie młodsi i całkiem starzy. Właściwie nie jeżdżą, tylko tak się przemieszczają. Ruszyć się gdzieś bez roweru, to jak wyjść z domu bez butów.

niedziela, 20 lipca 2014

Towarzyski aquathlon nad Jeziorkiem Czerniakowskim


Królik wciąż był pierwszy. Zaczęło się to robić naprawdę irytujące...


Jeszcze się Królik nie zdążył rozpakować po ostatnim aquathlonie, a tu już królicza siostra (sportowamama.blogspot.com) zaczęła namawiać na organizację własnej imprezy. I tak cały tydzień wypełnił się przygotowaniami do kameralnego, towarzyskiego pływowo-biegowego przedpołudnia. W dzień zawodów Królik najpierw objechał dwukrotnie trasę biegu rozwieszając tasiemki, a potem przez muł i nenufary przytargał wypełniony piachem baniak i zatopił go na środku jeziora. I właściwie był już usatysfakcjonowany swoją dawką atrakcji, a tu trzeba było jeszcze parę rzeczy ogarnąć i intensywnie pomyśleć, co tu jeszcze może pójść nie tak, no i wystartować.

Opłaca się szybko pływać…

Plan Królika był prosty i taki, jak tydzień wcześniej: popłynąć mocno, a potem byle dobiec. Do wody weszło w sumie dziesięć osób, w większości o nieznanych Królikowi możliwościach pływackich. Więc zaczął Królik mocno, może nawet trochę za szybko, i już po chwili nie widział z boku nikogo. Pierwszy raz w życiu Królik był autentycznie pierwszy, na prowadzeniu i to uczucie uskrzydlało wręcz Królika, który wcale nie zwalniał. Zawracając w połowie dystansu jakoś Królik nie bardzo się zorientował, kto jest gdzie, tak był zajęty swoją rolą lidera. Wychodząc z wody był już więc Królik mocno zmęczony i wcale nie miał wielkiej ochoty biegać w tym rozpalonym już, mimo wczesnej godziny, powietrzu. Noga jakoś za bardzo nie bolała, ale biegło się Królikowi, jak to ostatnio, źle, wolno i mozolnie. Myślał, że ma pewnie maksymalnie dwie minuty przewagi nad większością zawodników, którzy zaraz go dogonią. Tak przeczłapał Królik pierwsze okrążenie, czyli około 1800m i wciąż biegł sam. Zastanawiał się, czy czegoś nie pomylił, czy może reszta się potopiła. Na drugiej pętli wreszcie usłyszał za sobą jakieś kroki, ale postanowił się nie oglądać za siebie, żeby nie sugerować, że zamierza podjąć walkę. Kroki się skradały, zbliżały, ale jakby wcale Królika nie zamierzały wyprzedzać. Królik psychicznie przytłoczony swoją pozycją starał się choć utrzymać (i tak wolne) tempo. Kroki w końcu Królika wyprzedziły informując, że są i tak o jedno kółko do tyłu. A więc Królik wciąż był pierwszy. Zaczęło się to robić naprawdę irytujące.

Szybkie, ale znacznie dłuższe niż przewidywano, pływanie

…ale jeszcze bardziej opłaca się szybko biegać

Wreszcie jednak znalazł się Krasus (www.biecdalej.pl) i zdjął z Królika brzemię prowadzenia i ostatecznie prawie dwie minuty wcześniej przybiegł na metę. Królik doczłapał do końca czterdzieści pięć minut i parę sekund od momentu startu. Przyszedł moment przyjrzenia się temu, co zarejestrowały garminy zwycięzców. Trasa pływania, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, miała 870-900m. Królik pokonał ją w tempie 1m43s/100m (szybciej niż tydzień wcześniej w piance), co dało mu po pływaniu jakąś obłędną przewagę prawie czterech minut nad drugim najlepszym pływakiem. Dystans biegowy na szczęście był dobrze zmierzony i wynosił około 5400m. W sumie więc był to dystans bardzo zbliżony do popularnych zawodów aquathlonowych 1-5km. Wynik Królika w porównaniu z takim właśnie dystansem w Olsztynie był niemal identyczny. Tam trochę więcej pływania i trochę szybciej, ale za to w piance (czyli minuta dłużej w strefie zmian), tu trochę więcej biegania, ale tym samym żółwim tempem.

Start. Medale, dyplomy, nagrody. Zdjęcia dzięki uprzejmości wydawnictwa Inne Spacery

Kolejni rozemocjonowani zawodnicy dobiegali do mety, nie dane im jednak było odpocząć, bo zaczęły się dyscypliny dodatkowe: rzuty do celu i skok w dal tyłem. A wreszcie i dekoracja, nagrody, poczęstunek. Powoli i organizatorzy mogli się odstresować widząc, że większość uczestników wyglądała na zadowolonych.

Królik dziękuje i gratuluje wyniku, pomysłu i organizacji siostrze (sportowamama.blogspot.com) oraz wszystkim uczestnikom, też tym którzy tylko biegali, tylko rzucali, czy skakali, sędziowali, kibicowali lub zajmowali się dziećmi, dzięki nim wszystkim Królik poznaje nowy wymiar sportowych przyjemności.

piątek, 18 lipca 2014

Stolice roweru. Trzecia korona na europejskiej mapie


Sztokholm, zdaniem Królika, zasługuje na miano stolicy roweru niemalże na równi z Amsterdamem i Kopenhagą. 


Królik był dłużej w Sztokholmie rok temu i splotem jakichś przedziwnych okoliczności w ogóle wtedy nie dwukółkował. Poruszał się Królik komunikacją zbiorową i na piechotę. Wrażenie sprzed roku było takie, że Sztokholm jest miastem dużym, szalenie rozproszonym, z dużymi różnicami wysokości, a zatem raczej niesprzyjającym rowerzystom; że Sztokholm jest samochodocentryczny (autostrady, drogi, tunele, wiadukty przechodzą przez centrum miasta); i że ma dobrze rozwiniętą (choć okrutnie wolną) komunikację miejską.

 

Ciąg pieszo-rowerowy i ścieżka o innej nawierzchni przy chodniku
Tym razem Królik miał okazję pojeździć na pożyczonym górsko-trekkingowym rowerze i choć trudno przez kilka dni poznać sposób urowerowienia miasta, to pierwsze wrażenia Królika są niezwykle optymistyczne. Sztokholm jednak nie jest łatwym miastem do poruszania się na rowerze. Każda praktycznie podróż wymaga przekroczenia kilku mostów, często wysokowodnych. Ale tak, jak przez miasto da się przejechać autem czymś w rodzaju autostrady, tak i rowerem jeździ się pomiędzy dzielnicami rowerowymi ścieżkami szybkiego ruchu. Prowadzą one skrajem wody, mostami, wzdłuż głównych tras, są szerokie, o doskonałej nawierzchni, dwukierunkowe, z osobnymi kładkami. Jeżeli tylko pozna się te przejazdy, zorientuje w nazwach dzielnic, odległości okazują się nie takie straszne. W śródmieściu więcej jest pasów rowerowych na jezdni, czasem wspinających się na poziom chodnika, ale od niego oddzielonych, często z osobnymi pasami do skrętu, własnymi światłami. Wewnątrz osiedli i na wielu śródmiejskich ulicach pasów nie ma, jedzie się po prostu jezdnią. 


Pas rowerowy na jezdni przechodzi płynnie w ścieżkę wzdłuż chodnika lub jezdni

Na niemalże dwieście kilometrów przejechanych ostatnio po Sztokholmie, Królikowi zdarzyła się jedna nieprzyjemna (choć nie niebezpieczna) sytuacja, gdy samochód zajechał Królikowi drogę skręcając w prawo. Coś, co w Warszawie zdarza się niemalże na każdym skrzyżowaniu i czego nie uznaje się nawet za nieprzyjemne. Są więc w Sztokholmie ścieżki, pasy, kładki, drogowskazy, jest rower miejski i w takie letnie dni rowerzystów na ulicach jest mnóstwo. Jeżdżą na wszelkiego typu dwukółkach – szosowych (kolarstwo w Szwecji jest bardzo popularne), górskich, miejskich, często jeżdżą w kaskach i bardziej sportowym ubraniu.


Uliczna stacja z pompką i narzędziami. Stary most na Lidingö, obecnie pieszo-rowerowy, niebawem przywrócony zostanie tramwaj

Cóż z tego, jeżeli według pomiarów, w stolicy Szwecji tylko około 8% codziennych podróży odbywa się rowerem. Dla Sztokholmu, który aspiruje do hasła promującego go jako stolicę Skandynawii, taka przepaść w stosunku do rowerowo przodującej Kopenhagi jest nie do przyjęcia. Ale tak jak gdzie indziej: kierowcy narzekają na rowerzystów, bo nie przestrzegają przepisów; rowerzyści narzekają na kierowców jadących zbyt szybko i nieuważnie oraz na polityków nie inwestujących wystarczająco dużo w bezpieczną infrastrukturę rowerową. Sztokholm ma oczywiście dwukółkowe komunikacyjne wady, począwszy od koszmarnego komunikacyjnego węzła gordyjskiego na Slussen, a skończywszy na tym, że brakuje stojaków na rowery, a rowery miejskie dostępne są tylko przez sześć miesięcy w roku i do tego są szalenie pokraczne z malutkim przednim kołem.


Komunikacyjny koszmar Slussen