wtorek, 9 października 2018

Swim the Island 2018

Długo wyczekiwane i planowane zawody. Strachy i wyobrażenia przed tym długim dystansem w morzu były przeróżne. Ostatecznie Królik kilometraż zrobił w lipcu w Warszawie, na początku sierpnia po obozie pływowym był pewnie szczyt formy, a potem już było tylko coraz gorzej. We wrześniu Królik pływał tyle co nic. Powrót na basen nie był lekki, a tu już trzeba było jechać nad morze.

Taka wyspa

W Warszawie powiało już przymrozkami rannymi, a w Ligurii lato, morze obłędnie ciepłe i czyste. Tylko że Królikowi lało się z nosa i chrobotało już w oskrzelach, czuł się fatalnie. Mimo to przez dwa dni przed zawodami zajmował się bieganiem, płukaniem zatok w słonej wodzie i udawaniem, że zaziębienie nie podpsuło też krwi.

Taka woda

Pierwszego dnia zawodów pogoda deszczowa się zrobiła, jednak przydały się długie spodnie, kurtki i czapki, którymi Królik wypchał torbę. Start na 800m zrobił jednak Królik sautè, czyli bez pianki. To była taka tam zabawa, głównie przedsmak czekającej w niedzielę pralki i łykania słonej wody na trasie.

Kilkaset osób w wodzie, tysiąc na plaży

Obstawa ratownicza

Łączony wyścig na 1800m i 6000m miał być wyzwaniem rzuconym Króliczym ambicjom wytrzymałościowym. Królika głównie pochłaniała nie stricte sportowa strona tych startów, ale logistyka pływania w piance i w słonej wodzie. Poranne 1800m było takim rozpływaniem się w krótkiej piance, testem pływania z balonem na tyłku i wypływania spośród walących na oślep ciał. Trochę po tym Królika przymuliło i już w zasadzie nie miał wielkiej ochoty iść na te sześć kilosów znów do morza. Ale nie było wyjścia.

Trasa 6000m

Tym razem gotował się Królik w długiej piance, był przygotowany na umieranie z pragnienia i nieodzowne obtarcia szyi. Miał Królik zacząć spokojnie, ale w pralce i emocjach po prostu się nie dało. Miał Królik zwolnić, jak się trochę rozrzedzi, ale też już jakoś głupio było odpoczywać. Fantastycznie pływało się wśród skał, na fali, z widokami na wyspę nad wodą i na ryby pod wodą. Szkoda tylko, że Królicze okularki zaparowały prawie całkowicie, ledwo co tam się jak przez mgłę przebijało do Króliczych siatkówek ocznych. Fale raz niosły, raz znosiły, ktoś miział Królika po stopach, potem znów Królik kogoś miział, ratownicy na paddleboardach spychali na właściwy tor. Pierwsza, dłuższa pętla minęła zaskakująco szybko. Już więc Królik wiedział, że nic się nie stanie, nie umrze z pragnienia, nie porzyga się z choroby morskiej, nie zemdleje z wysiłku. 

Trasa prowadziła między tymi skałkami

Owszem, lekko nie było. Na języku kłuły jakby igiełki soli, pianka tarła za każdym razem po rozoranej skórze na szyi, a plecy bolały od zbyt wysokiej pozycji w wodzie. Ale poza tym było całkiem miło. Nogami Królik w piance nie pracuje wcale, więc nawet się zasapał i już było po wszystkim. Nawet udało się złapać równowagę i wyjść na dwóch kończynach na plażę do mety.

Wschód

Po tym wyścigu pierwszy raz zrobiło się Królikowi zimno; szczęki z jakiegoś powodu bolały okrutnie, gdy Królik wgryzł się w postartowe ciastko; skóra na szyi oczywiście w strzępach, ale poza tym było zupełnie w porządku. What’s the big deal? W sumie trochę ponad dwie godziny w wodzie, pewnie jakieś osiem kilometrów pływania. Doprawdy nic szczególnego. Na tę niewielką grupę, która zdecydowała się na podwójny wyścig Królik zajął daleką pozycję gdzieś w dwóch trzecich stawki, w ogóle nie ma się czym chwalić, czasy marne. Ale było naprawdę cudnie. Woda wspaniała, widoki, pogoda, organizacja, wszystko udało się przednio. Zadowolony Królik z takiej kilkudniowej dobitki letnich wakacji. Choć chyba jeszcze jedna imprezka na riwierze się szykuje. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz