Jak to jest, że królicze
krótkie służbowe wyjazdy zawsze są takie udane i intensywne. Efektywnie się
pracuje, ogląda różne nowe miejsca, no i trenuje. Tyle tego jest w przeciągu
paru dni raptem, ile – wydaje się – nie dałoby się Królikowi upchnąć nawet w
dwa tygodnie zwykłej domowej egzystencji.
Często na króliczej drodze
stawały jakieś duże miasta, metro, tramwaje, muzea, tłok. Ale z Glasgow uciekł
zaraz Królik nad Loch Lomond. Popływał kajakiem (bąble na dłoniach) i wpław
(odmoczenie bąbli na dłoniach).
A potem zawitał w zupełnie
fantastyczne miejsce in the middle of nowhere, no może bez przesady, ale daleko
od wielkomiejskiej cywilizacji. W takim środowisku mógł się Królik naprawdę
skupić na robocie. Bo otoczenie zupełnie nieprawdopodobne. W środku kampusu
jezioro, wokół górki pokryte mieszanym lasem, a dalej już tylko kwitnącymi na
żółto jałowcami.
Na kampusie z kolei kwitnące kasztanowce, jakieś inne krzaczory
pełne białych, fioletowych i różowych kwiatów. Kaczki, łabędzie i inne
ptaszydła wodne. Piskliwie wydzierające się wieczorami śmieszne ostrygojady.
Króliki i wiewiórki. Dalej pasące się owce i szkockie krowy (z długimi rogami i
grzywką na oczach).
A nad kampusem górująca
Dumyat wołająca do Królika od samego początku: wbiegnij na mnie, wbiegnij na
mnie! Taką górkę to można by mieć pod domem. Królik czuje nienawykłe do
wbiegania i zbiegania mięśnie. I basen (z ruchem lewostronnym i chyba długości
25 jardów, bo jakoś tak szybko się Królikowi pływało). I rower miejski, który
zadziałał w ramach polskiej aplikacji. Więc naprawdę było aż za dobrze.
Szkoda, że nie może być
Królik tak stale w podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz