Po ponad dwóch latach, w trakcie beznadziejnego leczenia
zdecydował się Królik na półmaratońskie występy wyjazdowe
Od kiedy Królik chory, to
tak trochę inaczej zaczął myśleć o zawodach. Bo na ogół to myślał tak, że
zawody to są po to, żeby poprawiać swoje życiówki, żeby zajechać się na maksa,
że startować można tylko w szczycie formy będąc przekonanym, że uda się
powalczyć o zacny wynik. A teraz trochę jakby Królik zrozumiał tych, co ledwo
doczłapują do mety. Bo może oni po operacji, może oni po zabiegu jakimś, po
leczeniu fatalnym, może dla nich naprawdę wyzwaniem jest dotarcie do mety, a
nie jakieś megawyśrubowane, nie wiadomo jakie wyniki.
A Królik nie startował już w
biegowych zawodach ponad dwa lata (!), bo biegał mało i wolno, no i właśnie nie
było szans na wynik. Im więc gorzej czuł się z powodu leczenia, tym bardziej
zapragnął wystartować. Właśnie dlatego, że teraz ledwo się rusza; właśnie dlatego,
że nie wie, co z nim będzie; właśnie dlatego, że teraz samo dotarcie do mety
zdawałoby się nie lada dokonaniem.
Kalendarz Królika mocno
jednak skomplikowany, a to jakieś plany wyjazdowe, a to zupełnie niemożliwe do
przewidzenia leczenie szpitalne. W zasadzie nic nie pasowało. I nagle po serii
jakichś idiotycznych szpitalnych akcji, lekarz dał dyspensę na weekend. Ze
zdrowiem słabo, ale lepiej może już nie być. No to się wziął Królik i pojechał na
weekend nad morze. A tu przy okazji półmaratonik gdański. Takiego dystansu to
Królik nie biegał od dawna, bardzo dawna, ale bieganie dyszki byłoby jednak
jakoś niepoważne, poza tym na 10km to tak trzeba się jakoś sprężać i gnać. A
półmaraton to jednak spokojniejsze bieganie jest.
Założeniem było zmieszczenie
się w dwóch godzinach, dość karkołomny plan zważywszy ostatnie królicze
bezosiągi. Tempo 5:40min/km nie jest może zbyt wyśrubowane, ale dla Królika
ostatnio dostępne dopiero po paru kilometrach rozgrzewki i na ogół utrzymywane
przez raptem kolejnych kilka kilometrów.
Na wybrzeżu rześko, słońce
żółte i zimne, a wiatr solidny. Królik ustawił się gdzieś z tyłu, daleko za
balonikami na 1:59:59. Był dziwnie spokojny, choć nie miał pojęcia, na co go
stać, i czy w ogóle da radę ten dystans przebiec. Oprócz wyśrubowanej życiówki
z 2011 roku miał Królik tylko do porównania wynik z 2014 roku, kiedy to w
stanie raczej marnej formy poleciał równiutko jak po sznurku 21km w tempie 5:18.
Zaczął Królik bardzo
ostrożnie, od początku jednak wyprzedzając, co – choć cała trasa wiodła
szerokimi ulicami – nie zawsze było łatwe. Pierwsze pięć kilometrów pokonał
Królik w tempie 5:32, wyprzedził baloniki zająca na 1:59:59, a czuł się
podejrzanie lekko, swobodnie, jakby tak sobie tylko truchtał. Powściągał więc z
całej siły nogi i przez kolejne pięć kilometrów utrzymał to tempo. Wreszcie
znalazł się Królik wśród biegaczy, którzy mniej więcej biegli jego tempem,
poczuł też, że jednak od godziny już przebiera nogami. Ale i tak wyprzedzał.
Dołączał do jakiejś grupki, obiecywał sobie, że będzie się jej trzymał aż do
finiszu, po czym rozpuszczał nogi i wyprzedzał, choć do finiszu było jeszcze
daleko.

Trzecie pięć kilometrów
wyszło już w tempie 5:21 i Królik nagle poczuł, że to sześć kilometrów przed
nim, to już jest bardzo niewiele, że jakoś w ogóle się jeszcze nie zmęczył, nie
zasłużył na ten medal. I przyspieszał dalej. Najgorszy podbieg na wiadukt na
Drodze Zielonej pokonał króliczymi susami wyprzedzając zawodników, których ten
podbieg, a i wmordęwiatr jakoś przyhamował. I nagle zostało już strasznie mało.
Królik rzucił się do przodu już na maksa, wydłużył krok, leciał jakoś
swobodnie, zadziwiony, że jedyne, co mu lekko przeszkadza, to pianista ślina
tocząca się z pyska.
Czwarta piątka była już w
tempie 5:05, a ostatni pełny kilometr w 4:40. Wleciał Królik na metę pełnym
sprintem i choć nie dogonił wyniku z 2014, to poleciał zaskakująco szybko, do
tych dwóch godzin mając ładnych kilka minut zapasu. Oczywiście Królik zaraz
zaczął obliczać i analizować i zastanawiać się, co by było gdyby… Ale przecież
jest zadowolony. Bo dostał ten swój biegowy medal pokonując idiotyczne leczenie
i słabość ostatnich miesięcy, pokonał półmaraton z pięciominutowym negative
splitem, a przede wszystkim z poczuciem siły, mocy, radości z tej niezbyt
wyrafinowanej i mało turystycznej trasy przez gdański Wrzeszcz, wokół Zaspy i
Przymorza.