Konieczność jedzenia podczas wakacji w Ameryce, wzbudzała w Króliku sporo obaw. Dlatego też studiował uważnie opakowania.
Oznaczenia na produktach spożywczych w
Ameryce są inne niż w Europie. Początkowo system ten Królika zmylił,
potem zdenerwował, a potem nieco przekonał, choć nadal system europejski wydaje
się Królikowi uczciwszy. Musiał się Królik nieco wgryźć w zagadnienie,
przedyskutować je z paroma osobami, a nawet wykonał telefon do rządowej agencji
Health Canada, żeby upewnić się, co do bazowych wartości, z których obliczane
są procenty zalecanego dziennego spożycia poszczególnych składników.
Po pierwsze oznaczenia amerykańskie korzystają
z ichnich jednostek miar. Tak jest również w Kanadzie, mimo że przyjęto tam
system metryczny i zrezygnowano z imperialnych miar ponad 40 lat temu. W kuchni
siłą przyzwyczajenia obowiązują nadal uncje, filiżanki (cups), łyżki i łyżeczki
(tablespoons i teaspoons). To system
oparty na bardziej intuicyjnych miarach niż europejskie przeliczanie
wszystkiego na gramy. Tu operuje się raczej objętościami i w każdej kuchni jest
zestaw miarek, podczas gdy w kuchni europejskiej częściej znajdzie się wagę.
![]() |
Etykiety europejskie są niekiedy bardzo proste, ale
chyba mają wszystko co trzeba, łącznie z kalorycznością porcji
|
W Stanach Zjednoczonych wygląd etykiet
regulują przepisy Food and Drug Administration, a w Kanadzie – Health Canada,
są one zasadniczo takie same (również z racji intensywnej wymiany handlowej). Na
amerykańskim opakowaniu znajdziemy więc liczbę kalorii w jednej porcji produktu
(per serving), a potem liczbę gramów tłuszczu, cukru i miligramów soli w jednej
porcji. Po prawej stronie zaś są procenty. Ale to odsetek tego tłuszczu, czy
węglowodanów, jaki stanowi ta porcja w stosunku do zalecanego dziennego spożycia.
A nie, jak europejsko myślący Królik myślał na początku, procent jaki stanowi
tłuszcz w danej porcji.
Na etykiecie nie ma obowiązku umieszczenia
informacji, że „dzienne spożycie” (daily value) oparte jest na diecie 2000
kalorii. Oczywiście, jak już się to wie, można obliczyć, jakie są zalecenia FDA
lub Health Canada, co do proporcji różnych składników w tych 2000 kaloriach.
Wielkość porcji jednak może być różna dla
każdego produktu, tę ustala producent. Jest ona na ogół związana ze
zwyczajowymi miarami – uncjami, filiżankami (dla produktów ciekłych i sypkich),
łyżkami. Związana jest także z tym, jak ten produkt się je. Dżem lub
peanutbutter będzie miał porcję 1 tablespoon, mleko lub jogurt – 1 cup. Co jest
jak najbardziej naturalne. Ale czy nie powoduje, że na pierwszy rzut oka nie
widzimy, jak bardzo kaloryczny i słodki jest dżem? Z kolei 3% tłuszczu na
etykiecie, oznaczać może raczej, że porcja jest bardzo mała, niż że produkt
jest niskotłuszczowy. Producenci nie mają obowiązku podawać informacji o zawartości
białka, na niedobór którego w naszym dobrobycie nie cierpimy, ale dla wielu
osób na przykład uprawiających sport, albo nie jedzących produktów zwierzęcych,
to ważna informacja.
Oczywiście zarówno z amerykańskiej, jak i z europejskiej
etykiety, obliczyć można praktycznie wszystkie potrzebne informacje. System
europejski ułatwia jednak porównanie różnych (bardzo różnych) produktów ze sobą
i obliczanie całkowitej sumy zjedzonych kalorii. System amerykański jest
bardziej ostrzegawczy niż informujący, a ostrzega raczej nie przed kaloriami,
co właśnie przed tłuszczem, cukrem i solą. Tylko że procenty, które rzucają się
w oczy na etykiecie, zależą bardziej od wielkości porcji, a nie typu produktu.
![]() |
Najlepsze etykiety podają skład na 100g produktu, na porcję i w procentach zalecanego dziennego spożycia |
Z pierwszej ręki dowiedział się Królik, że w
Kanadzie etykiety mają zostać zmienione (trwają konsultacje społeczne w tej
sprawie). Jedną z propozycji jest ujednolicenie rozmiarów porcji. Podobną
reformę w etykietach (między innymi urealnienie wielkości porcji) przygotowuje
obecnie FDA w Stanach. Strach Amerykanów przed cukrem powoduje, że na nowych
oznaczeniach oprócz wyodrębnienia z węglowodanów (total carbs) cukrów (sugars),
te ostatnie mają jeszcze mieć określoną zawartość cukrów dodanych (added
sugars), choć nie bardzo wiadomo, co to znaczy.
Europejski model podawania wszystkich danych
na 100g produktu jest też o tyle łatwiejszy, że opakowania na ogół zawierają
wielokrotność 100g lub 100ml. Na przykład duża paczka chipsów to 200g,
tabliczka czekolady 100g, woreczek ryżu 100g, butelka coli 500ml, litrowy karton
soku lub mleka. Często też europejska tabela jest rozbudowana i podaje
zawartość w 100g, w jednej porcji i w całym opakowaniu.
![]() |
Amerykańska książka i etykiety |
Kilka lat temu inicjatywa umieszczania
podobnych informacji na opakowaniach wyszła (o dziwo) od Kraft Foods. W trosce
o zdrowie Amerykanów, paczki miały mieć wyraźnie nadrukowaną informację o
wartości kalorycznej całej zawartości (któż poprzestanie na 1/2 filiżanki
chipsów, czy 1/4 batonika – większość osób zje całą paczkę). Konkurencja
wielkich korporacji w przemyśle spożywczym takiego pomysłu jednak nie strawiła.
Przykład zaczerpnął Królik z książki Michaela Mossa. Spędziwszy sporo czasu nad
tymi etykietami, zakupił Królik jego książkę pt.: „Salt Sugar Fat”. Nie dotyczy
ona odżywiania jako takiego, a raczej strategii wielkich korporacji
produkujących wysoko przetworzoną żywność. To właśnie te trzy tytułowe elementy
pojawiają na ostrzegawczych etykietach amerykańskiego jedzenia. W nadmiarze są
one niezdrowe, ale to one odpowiadają w znacznej mierze za smak, a także za
wręcz uzależniające właściwości przemysłowej żywności.
Z jednej strony obraz tego, co w sprzedawanej
żywności siedzi, i jakimi motywami kierują się korporacje żywnościowe jest
przerażający, z drugiej strony uruchomiły się w Króliku wspomnienia tego
wszystkiego, co kiedyś jadł i co było takie dobre: hamburgery, szejki,
galaretki, chipsy, soki z torebek z rurką, słone krakersy, pizza, płatki
śniadaniowe, wszelkiego rodzaju batoniki. Książka jest naprawdę dobra i została
wydana też po polsku. Recenzenci polecają „Salt Sugar Fat”: jeżeli jesz dużo
wysoko przetworzonej żywności, przeczytaj koniecznie tę książkę. Królik
dodałby: jeżeli NIE jesz wysoko przetworzonej żywności, to raczej NIE czytaj
tej książki, bo jeszcze ci się zachce. Niezależnie od ostrzeżeń na opakowaniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz