Pojedynku między Kopenhagą i Amsterdamem ciąg dalszy. Tym razem bitwa na
książki o niemalże jednakowych tytułach.
„City of Bicycles” Cecilii Vanman z fotografiami Robina Maddocka z 2010
roku to album o kulturze rowerowej w Kopenhadze, w szczególności o różnych
osobliwościach rowerowych. Album o tym, że jeżdżą wszyscy i wszędzie, w każdą
pogodę, w każdym ubraniu, na różnych przedziwnych maszynach. Połowa mieszkańców
Kopenhagi używa roweru regularnie w drodze do pracy lub szkoły. O swoich
przedziwnych welocypedach opowiadają sami bohaterowie fotografii. Skrótowo
omówiona jest historia ruchu rowerowego w mieście, wspaniała infrastruktura – drogi
i pasy dla rowerów, zielona fala świateł, śluzy rowerowe. Po Kopenhadze jeżdżą
dziesiątki tysięcy rowerów transportowych, dostawczych, pocztowych,
policyjnych. Przewożą dzieci, psy, puszki do skupu złomu, paczki i listy, stoły
do piłkarzyków.
Ale książka jest głównie o lansie. Bo w Kopenhadze jest mnóstwo małych
wytwórni rowerów, niemal rzemieślniczych, gdzie konstruowane są tradycyjne,
designerskie, specjalne rowery w przeróżnych warsztatach; bo wytwarza się tam i
naprawia przedziwne rowery, dostosowane do najdzikszych lanserskich potrzeb. W
tej kulturze, modzie, trendach uczestniczą rzemieślnicy, urzędnicy, sportowcy,
hipisi, kurierzy jeżdżący na ostrych kołach i biorący udział w zawodach
kurierskich oraz przeróżne inne świry urządzający pojedynki i wojny rowerowe.
![]() |
Kopenhaga City of Bicycles |
W „City of Bicycles” tekst ustępuje miejsca fotografiom. Jest tam mnóstwo
zdjęć najprzeróżniejszych pojazdów, przedziwnych pasażerów, gadżetów, bagaży. To
książka do przejrzenia. Bo ten album jest w pewnym sensie promocją miasta;
pokazuje, jak Kopenhaga eksportuje swoje genialne pomysły zagranicę, do
Australii i Stanów; jak eksportuje modę, dzięki której inni, także poza stolicą
Danii, mogą być tak fantastycznie rowerowo trendy.
Oryginalny tytuł książki Pete’a Jordana „City of Bikes” z 2013 roku
przetłumaczony został na „De Fietsrepubliek” i chyba lepiej oddaje to, co
odkrył w Amsterdamie zakochany w rowerach Amerykanin. Bo nie jest to, w
przeciwieństwie do kopenhaskiego albumu, powierzchowna, ilustracyjna opowieść o
osobliwościach masowej komunikacji rowerowej w stolicy Holandii.
Pete Jordan pisze o swojej inicjacji i wtapianiu się w kulturę rowerową
Amsterdamu, przywołuje swoje liczne przedziwne uliczne statystyki – ilu
rowerzystów (i jakiej płci) przewoziło pasażera (i jakiej płci) na bagażniku,
ilu rozmawiało przez telefon podczas jazdy, paliło papierosy, ile było kobiet w
ciąży.
Ale jest to też naprawdę solidnie opracowana historia ruchu rowerowego w
mieście, które wcale nie zawsze było tak przyjazne rowerzystom. Rowerzyści
sobie tę pozycję w anarchistycznym nieco Amsterdamie wywalczyli, często ulica
po ulicy, przejście po przejściu. Wpuszczenie rowerów na wąskie handlowe
uliczki wcale nie było takie oczywiste. Na początku dwudziestego wieku
próbowano ten ruch regulować, obowiązywało ograniczenie prędkości do 12km/h
(!), wprowadzono obowiązek płacenia podatku rowerowego (pilnie bojkotowanego
przez rowerzystów). Eksplozja ruchu rowerowego nastąpiła w latach 1930-tych,
powstały pierwsze ścieżki rowerowe, późniejsza królowa Juliana i jej narzeczony
Bernhard dali się sfotografować na tandemie.
![]() |
Amsterdam De Fietsrepubliek |
Prawdziwym heroizmem wykazali się jednak amsterdamczycy w czasie
okupacji niemieckiej. Podczas gdy królowa Wilhelmina jeździła rowerem po
Londynie, w kraju racjonowana była benzyna, obowiązywało zaciemnienie. Ruch
rowerowy znacznie się zwiększył, ale kosztem wypadków, w samym 1940 roku 125
osób utonęło po wpadnięciu po ciemku do kanału. Niemcy racjonowali nie tylko
benzynę, ale i kauczuk, a także wprowadzili nowe przepisy ruchu drogowego,
zakazali między innymi jeżdżenia rowerzystów obok siebie trzymając się za ręce.
I w 1942 Wehrmacht rozpoczął akcję konfiskowania rowerów. Kontyngent 8 tysięcy
rowerów, które dostarczyć miał Amsterdam, nie został zrealizowany. Holendrzy
fałszowali zezwolenia na zachowanie roweru, rozbierali swoje rowery na części,
zakopywali, nawet niszczyli. Niszczenie rowerów, jak również nieprzestrzeganie
zasad ruchu drogowego, było zdaniem Jordana aktami heroicznego sabotażu (dodajmy,
że przy generalnie bardzo nikłym oporze społeczeństwa wobec okupanta). Pod
koniec wojny rowery były w opłakanym stanie, brakowało przede wszystkim opon,
jeździło się na oponach zrobionych z węży ogrodowych, opon samochodowych, albo
na gołych obręczach. Z 4 milionów przedwojennych rowerów po 1945 w Holandii
została raptem połowa. Niechęć do Niemców (za rowery) przenosi się na następne
pokolenia, choć dziś już raczej w formie anegdot.
Po wojnie powstawały ulice (i tunel) wyłącznie dla samochodów. Amsterdam
zaśmiecało kilkadziesiąt tysięcy rowerowych wraków, ale to samochody miały
pierwszeństwo. Aż do połowy lat 1960-tych, czyli akcji Provo’s, między innymi
witte fietsplan, czyli próby wprowadzenia kolektywnego, darmowego roweru.
Kilkanaście rowerów przemalowano na biało, policja konfiskowała je pod
pretekstem przepisów zobowiązujących właściciela do zapinania jednośladów. Gra
w kotka i myszkę z przepisami i służbami porządkowymi, a także złodziejami
rowerów, generalnie skończyła się niepowodzeniem. Ale akcja białych rowerów
zyskała na rozgłosie, w szczególności w Stanach, gdzie narodził się mit, że w
Holandii system kolektywnego roweru działa. Kolejne próby systemów publicznych
rowerów w zasadzie się nie przyjmowały, ale co z tego, gdy w latach 1970-tych
(znów na fali kryzysu), ale i dzięki różnym akcjom protestacyjnym przeciwko
dominacji samochodów, rowerzystów zaczęło lawinowo przybywać i miasto wdrożyło
nową politykę transportową ograniczając ruch samochodów w centrum.
Książka Jordana jest urocza, w szczególności gdy pisze o jeżdżeniu z
żoną trzymając się za ręce i wprowadzaniu w ten cudowny Amsterdam swojego syna;
gdy antropomorfizuje rowery, boleje nad ich kradzieżami, gdy obserwuje ruch
rowerowy, albo barki wyławiające z kanałów wraki rowerów. Jordan każdego dnia
tak samo zafascynowany jeździ po Amsterdamie dla przyjemności i bez celu,
obserwuje rowerzystów, aż wreszcie pod koniec książki dowiadujemy się, że założył
z żoną warsztat rowerowy. Jest w tej książce jakieś zupełnie nienachalne,
szalenie pozytywne przesłanie człowieka, który zmienił miejsce zamieszkania,
całe swoje życie, by robić to, co kocha. Jeździć na rowerze.
Dla Królika w pojedynku znów wygrywa Amsterdam. Bo na podstawie tych książek widać, że podczas gdy Kopenhaga jest faktycznie "miastem rowerów" (w szczególności gadżeciarskich rowerów), to Amsterdam jest prawdziwą "rowerową republiką".
Dla Królika w pojedynku znów wygrywa Amsterdam. Bo na podstawie tych książek widać, że podczas gdy Kopenhaga jest faktycznie "miastem rowerów" (w szczególności gadżeciarskich rowerów), to Amsterdam jest prawdziwą "rowerową republiką".